niedziela, 16 listopada 2014, 23:03

Panasonic Lumix G Vario 100-300mm f/4.0-5.6

Kupiłem ten obiektyw bo najpierw kupiłem aparat Lumix GX7 (jest dobry), a wtedy miałem do wyboru już tylko podobny obiektyw Olympusa 75-300mm f/4.8-6.7 II, który jak łatwo zauważyć wpuszcza jeszcze mniej światła, a że ludzie nie mówili że Olympus jest jakoś wyraźnie lepszy, to czemu miałbym go wybrać.

W odróżnieniu od omawianego poprzednio Canona EF 75-300mm f/4.0-5.6, który chciał ale nie mógł, ten może ale nie chce. Kłopot w tym, że ręczne ustawianie ostrości działa źle, chodzi ciężko i tak trzęsie całym aparatem że ledwie widać ustawiany obraz. Ale jeśli jakimś cudem się uda, to efekt jest obiecujący. Na razie się łudzę, że z czasem to się jakoś wyrobi, że wiosną przygrzeje słoneczko, smar przestanie stawiać opór i będzie dobrze. Feler jest tak ewidentny, że nadaje się do przesiewania gównianych recenzentów, nie wiem jak można chwaląc ten całkiem dobry optycznie obiektyw nie dostrzec trudności z ręcznym ostrzeniem. W cztery razy tańszym obiektywie Canona ustawiałem ostrość błyskawicznie dwoma palcami, tu ręce i nogi opadają. Eksperymentalnie podgrzałem obiektyw suszarką do włosów i wydaje mi się, że ogrzany chodzi lżej, ale trzeba by to jednak zmierzyć (np. sznurkiem z ciężarkiem nawiniętym na pierścień), a na razie mi się nie chce.

Poniżej próbki, sikory oczywiście nie krępowały się moją obecnością przy karmniku, dzięcioł czekał cierpliwie aż sobie pójdę i tylko mrugał. Wszystkie zdjęcia robione na ISO 3200 (pełne zachmurzenie) i to chyba maksymalna użyteczna czułość GX7, na 6400 szum robi się już zbyt artystyczny. Temperatura ok. 5oC, ostrość na dzięcioła ustawiałem ręcznie i trwało to bardzo długo.

Parus majorParus majorParus majorDendrocopos majorDendrocopos majorDendrocopos major

43 komentarze:

kuzynka.edyta pisze...

Jak na aż 3200, to całkiem nieźle. A bardzo je kropnąłeś?

Ten dzięcioł, to jakaś udomowiona sztuka? Siedzi tak spokojnie, że pewnie nawet z ISO 100 wyszedłby ostry. Tego, który przylatuje do mojego karmnika, płoszy najmniejszy ruch w pokoju.

A jak ruchomy wizjer i LCD? Przydają się?


Trafiłam w sklepie na A6000. Niestety, bateria była rozładowana, więc mogłam go tylko pooglądać. Chyba za dużo obiecuję sobie po wizjerze w takim małym aparacie. Noszę okulary a osłona wizjera (eye cup) jest płaska i trochę niewygodnie się przez niego patrzyło.

kwik pisze...

Mocno są przycięte, przy takim szumie na pewno już za mocno, stanowią mniej niż połowę wysokości oryginału, tylko ta górna sikora ozdoba choinkowa jest większa, przycięta do 1848 z 3448 px wysokości.

Dzięcioł chyba przyzwyczajony że ludzie się czasem kręcą koło JEGO karmnika, więc siedział spokojnie. Ale wiatr targał drzewkami, a ja już zaczynałem dygotać z zimna, ustawiłem czas na 1/400s i chyba dużo więcej nie dałoby się z tej okazji wycisnąć. Teraz oczywiście trochę żałuję że nie spróbowałem na ISO 1600 i 1/200s, ale nie wszystko na raz. Zresztą do wczoraj nie wierzyłem że w takich warunkach w ogóle da się zrobić zdjęcie.

Ruchomy wizjer może się kiedyś do czegoś przydać, ale nie jest niezbędny, a ekraniku używam tylko do ustawiania aparatu, więc pewnie od biedy też mógłbym się bez niego obejść, ale to jednak bardzo wygodne nie musieć pełzać po tych wszystkich opcjach w menu.

Wizjer w GX7 jest już naprawdę niezły, ale chyba jednak trzeba koniecznie bez okularów, korekcję ustawić na wizjerze. Po to jest.

kwik pisze...

Strzyżyk umajony jest zachwycający, to chyba w ogóle jeden z najlepszych strzyżyków na świecie.

kuzynka.edyta pisze...

Dzięki :) Cieszę się, że Ci się podoba.

Oswojonego dzięcioła zazdroszczę. Sikorkom widać i piórka i oczy, a to jest duży sukces, zważywszy na niesprzyjające warunki świetlne. To małe ptaki i zrobić im zdjęcie tak, by czarne oczy nie ginęły w czarnej czapce na głowie nie zawsze się udaje.

Nie uwierzysz, ale ja nie mam ani jednego porządnego zdjęcia tego popularnego ptaka! Sikory modre, proszę bardzo - z profilu, en face i do góry nogami. A bogatki nie. Często właśnie ze względu na ich niknące w czerni oczy. Najlepsze zdjęcie zrobiłam jakieś sześć(!) lat temu. Sikorkę przesłaniały patyki, najlepiej widać było pazurki. Ponieważ było to moje pierwsze zdjęcia tego ptaka, ma się rozumieć bardzo z tego powodu cenne, spędziłam kilka godzin na zamalowywaniu patyków piórkami. I ta retuszowana sikorka jest moją najlepszą do dzisiaj.

kwik pisze...

Zauważyłem że oczy bogatek i gilów najłatwiej znikają na jpegach w pełnym słońcu, a że dość długo nie wierzyłem że warto robić RAW-y ("zajmują miejsce i szkoda czasu na zabawy z nimi") to empirycznie ustaliłem że ptaki z czarnymi głowami i czarnymi oczami trzeba koniecznie lekko prześwietlać. Ale już wiem że nie tędy droga, teraz robię ciut niedoświetlone RAW-y (bo wyżartych bieli nic nie uratuje) i gotów jestem poświęcić chwilkę na ich "wywoływanie". Jeśli oczy są to wyjdą.

Też kiedyś próbowałem usuwać patyki z ptaków, ale doszedłem tylko do jakże cennego wniosku że talent mam jednak raczej do usuwania ptaków z patyków. Dużo prościej jest nie robić zdjęć gdy patyki zasłaniają.




kuzynka.edyta pisze...

Kiedyś zapisywałam zdjęcia tylko w RAW. Teraz niestety nie, z powodu ich głównej wady, czyli pamięciożerności. Więc pozostają jpegi, ale gdy bardzo zależy mi na jakimś ujęciu, naciskam guzik RAW/JPEG i mam RAW. Bardzo fajna rzecz, nie wiem czy tylko Canon wpadł na ten pomysł.

Z problematycznymi oczami zwykle radzę sobie w ten sposób, że lekko rozjaśniam ich oprawę (obramowanie?).

kwik pisze...

Fakt, jpegi są kilka razy mniejsze, ale straty niedwracalne, więc to wątpliwa oszczędność. Ale nie będę Cię przekonywał że tylko RAW-y, bo dobre naświetlenie zdjęcia od razu jest sztuką którą pewnie warto ćwiczyć, a wyciąganie z 12 bitowego niedoświetlonego RAW-a tylko sztuczką i wyciąga też szumy.

kuzynka.edyta pisze...

Jasne że aparat zapisujac jpega obcina to i owo. Ale moje zdjęcia, to nie są kamienie milowe w fotografii. Nie ma potrzeby by i te wszystkie listki, chmury i muchy, które pstrykam, przechowywać jak leci w 20-megabajtowych plikach.

W ogóle wygląda na to, że do zagadnienia podchodzę niepoważnie. Statywu nosić mi się nie chce, RAW-y zapisuję sporadycznie i na dodatek robię zdjęcia smartfonem...

kwik pisze...

Brak miejsca przestałem zauważać od czasu gdy dane trzymam na zewnętrznych dyskach (dzięki USB3 to już całkiem znośne rozwiązanie i doszedłem do tego antycypując pojawienie się nowego maka pro). Owszem, jeśli ktoś trzyma dane na SSD to pewnie powinien oszczędzać miejsce, inaczej to nieco kurczowe trzymanie się starych przyzwyczajeń.

Ponieważ zapisywanie od razu jpega wymaga trafnego naświetlenia, to początkujący czy raczej chcący się uczyć powinni koniecznie zapisywać też RAW-y. I nawet jeśli lekceważymy swoje własne wyroby, to argument że zdjęcia są niegodne zajmować aż tyle miejsca będzie już niegrzeczny w przypadku zdjęć cudzych. Tak więc wydaje mi się, że na razie najrozsądniej samemu zapisywać w RAW i tym bardziej zachęcać do tego innych. Ale najrozsądniej nie znaczy najwygodniej. A sytuacja się pewnie skomplikuje gdy sensory jeszcze bardziej urosną, Nikon już teraz eksperymentuje z jakąś nieudaną hybrydą RAW/JPEG. Optymalny dla użytkownika format powinien zachowywać wszystkie potencjalnie użyteczne informacje, ale już pieczołowite przechowywanie prawdziwego szumu sensora nikomu normalnemu nie jest potrzebne, bardzo podobny efekt można sobie w każdej chwili wygenerować w programie.

Przez takich co nie chcieli nosić statywu mamy postęp i stabilizację obrazu w obiektywach czy aparatach.

kuzynka.edyta pisze...

Również przechowuję zdjęcia na dysku zewnętrznym. Ostatnia wymiana komputera trochę mi namieszała, bo dysk był podłączony przez port FireWire, którego nowy iMac nie ma. Tymczasowo więc działa przez USB.

Takie rozwiązanie (dysk zewnętrzny) ma zalety, ale nie uśmiecha mi się układanie stosiku z kolejnych dysków. Więc od dwóch miesięcy w wolnych chwilach przeglądam swoje zbiory i tnę, starając się odzyskać trochę miejsca. Idzie mi niestety opornie, bo często gdy rozsądek podpowiada 'słabizna to jest, wywal', sentyment oponuje 'ale te gałązki po prawej takie ładne'. I zdjęcie zostaje.

kwik pisze...

Wystarczy że kolejny dysk jest trzy razy większy od poprzedniego, po przegraniu wszystkiego na nowy już nie trzeba starego używać. Zresztą dyski nie są wieczne, po kilku latach powinny przechodzić w stan spoczynku. A że bardziej mi szkoda czasu niż miejsca na dysku, to kopiuję wszystko jak leci i przy okazji mam święty spokój że niczego nie wyrzuciłem. Lenistwo ma sporo zalet. Ale są i wady.

kuzynka.edyta pisze...

A owszem, planuję się przerzucić, stąd wzmianka o tymczasowym podpięciu przez USB. Czekam aż na rynku pojawi się w dysk z thunderboltem, ale w znośnej cenie. Nie będzie to na pewno nic większego niż 1TB, bo – jak sam zauważyłeś – nadmiar przestrzeni rozleniwia.

A propos nieodwracalnego wyrzucania, tylko raz trochę żałowałam usuniętych zdjęć.

Podczas wypadu na rozlewiska u ujścia Tamizy natrafiłam na młodego królika. Siedział na drodze i nie uciekał. Z bliższej odległości widać było, że jest chory, oczy zupełnie ginęły mu w opuchliźnie.Gdy okazało się, że w najbliższej okolicy, w późne niedzielne popołudnie nie ma szans na znalezienie weterynarza, królik został zapakowany do torby i zabrany do Londynu. W pogotowiu weterynaryjnym okazało się, że biedak jest zarażony myksomatozą i zostanie uśpiony.
Jeszcze nad wodą zrobiłam mu sporo zdjęć, ale w domu je usunęłam, bo widok był przykry. Zostawiłam tylko jedno, zrobione z daleka (i przycięte).
A potem, opowiadając komuś tę historię, zajrzałam do polskiej Wikipedii. Artykuł o myksomatozie ilustruje zdjęcie, na którym nienajlepiej widać objawy tej choroby. I trochę pożałowałam, że pozbyłam się swoich. Mogłam wrzucić je do Wikimedii.

kwik pisze...

Faktycznie, była epidemia w UK w 2007, to wtedy? Jest dużo zdjęć królików z myksomatozą, nie wiedziałem że to aż tak paskudna choroba, właściwie nic nie wiedziałem poza tym że użyto jej kiedyś jako broni biologicznej do niszczenia królików w Australii. Przede wszystkim nie wiedziałem, że rozwleczenie myksomatozy po całym świecie było efektem ludzkiej zmyślności czy raczej nieludzkiej bezmyślności, bo trudno taki sposób uśmiercania zwierząt nazwać humanitarnym. A myksomatoza w zachodniej Europie to samodzielna zasługa jednego wyjątkowo debilnego "uczonego" Paula-Féliksa Armanda-Delille'a. Zresztą może nie wyjątkowo.

Jeśli o dyski chodzi to chyba nie warto już kupować 1 TB, jeśli duży to 3 TB, a jeśli mały 2,5" to 2 TB. Wydaje mi się że w przypadku zwykłych dysków (nie SSD) to USB3 nie jest wąskim gardłem więc nie warto z thunderboltem bo to nic a nic nie da. Ale tak tylko gadam bo nie sprawdziłem.

kwik pisze...

Już sprawdziłem i teraz sądzę że miałaś na myśli jednak 1 TB SSD, bo tu warto z thunderboltem. W przypadku zwykłych HD nie warto. Nie wiem czy robią zewnętrzne hybrydowe.

kuzynka.edyta pisze...

Królik był tegoroczny. Ja o myksomatozie w ogóle wcześniej nie słyszałam. Wiem, że jest dużo zdjęć w necie, głównie dzięki nim doszłam o jaką chorobę chodzi. Miałam na myśli jedynie fotografię w artykule w polskiej Wikipedii.

Aha, bo opisując tę historię, trochę ja uprościłam. Tu jest tak, że gdy idziesz ze zwierzakiem do weterynarza, to rozmawiasz z lekarzem. Natomiast na pogotowiu już nie tak szybko. Pierwszym kontaktem jest pielęgniarz/pielęgniarka (czy ktoś w tym rodzaju) i ta osoba przeprowadza wywiad, sama konsultuje się z lekarzem i od wyniku tej konsultacji zależy, czy lekarz się pojawi, czy tylko przekaże, co należy robić. I tak było z królikiem. Torbę z nim zabrała bardzo młoda dziewczyna (praktykanta? wolontariuszka?) i zniknęła na kilka minut. Po powrocie oznajmiła, że królik nie nadaje się do leczenia i zostanie uśpiony. Na pytanie o nazwę choroby nie potrafiła odpowiedzieć, powtarzała tylko, że królik jest 'bardzo, bardzo chory'. Tak więc sama musiałam poszukać odpowiedzi w necie. Przydały się liczne fotografie, przeczytałam kilka tekstów, o Paulu-Felixie też. Bulwersująca historia.

Dysk nie musi być SS. O hybrydowych też nie słyszałam. Czy to w ogóle miałoby sens w przenośnym dysku? Z thunderboltem nie chodzi mi o to, by znacząco przyśpieszyć transfer (porównując z USB3). Najczęściej otwieram pojedyńcze pliki, więc żeby tu dostrzec różnicę, musiałabym siedzieć z zegarem atomowym. A zrzucanie zdjęć z aparatu, nawet jeśli trwa minutę, też jeszcze nie nadwyręża cierpliwości. Chcę thunderbolt, podobnie jak wcześniej FireWire, bo jak już jest, to niech się do czegoś przyda! USB jest bardziej popularny, więcej urządzeń można przezeń podłączyć, więc niech ten ekstra jeden port pozostanie wolny.

kwik pisze...

Że królik bardzo chory to sama widziałaś. A dziewczyna pewnie usłyszała diagnozę ale nie doniosła, bo nie wierzę żeby weterynarz nie wiedział. Brak słów.

Może masz rację z tym thunderboltem, mocno przepłacisz ale kabelki będą fajniejsze, te małe wtyczki USB czasem trudno wpiąć. A kabelki thunderbolta można wpinać nawet po omacku. Ciekawe z czego je robią że takie pieruńsko drogie, kabelek za 170 zł? FireWire miało jednak głęboki sens, USB było wtedy strasznie wolne. FireWire było niszowe, ale jednak powszechnie dostępne, jak ktoś potrzebował kupował kartę do peceta i też miał. Thunderbolt jakoś zupełnie nie może się przebić i tak już chyba zostanie.

kuzynka.edyta pisze...

Nie, też nie podejrzewam weterynarza o luki w wiedzy. Być może nie powiedział dziewczynie o mykso, nie sądząc był ktokolwiek był takimi szczegółami zainteresowany. Tak og ólnie, to chyba już zdradzałam, że nie mam najlepszej opinii o brytyjskiej publicznej służbie zdrowia. O weterynaryjnej zresztą też.

Masz rację, że z FireWire to była trochę inna sytuacja. Szczególnie trzy lata temu, gdy kupowałam dysk. Ale byłam bardzo zadowolona z tego rozwiązania. Szybko, bardzo krótki kabel (chyba dostałam go razem z dyskiem), więc żadnej nadmiarowej plątaniny na biurku (jak teraz!) no i jeden port USB wolny.

Kabel thunderbolt kosztuje tu £25, więc podobnie jak u Ciebie. Interesowałam się tym, bo przez chwilę chodził mi po głowie pomysł, by obecny dysk tak podłączyć. Ale to się nie opłaca. Kabel £25, przejściówka drugie £25(!) i jeszcze pewnie taka łatanina odbiłaby się na transferze.

Może znowu uda mi się kupić dysk z kablem w komplecie?

kuzynka.edyta pisze...

Widziałeś jaka artystką potrafi być jedna, mała rybka?
http://www.bbc.co.uk/guides/zsjfyrd

Fascynujące.

kwik pisze...

Nie wiedziałem że te głupie najeżki tak ładnie potrafią. Teraz już na pewno nie wezmę fugu do ust. Zresztą i tak bym nie ryzykował.

Odniosłem wrażenie że dyski thunderbolt (jeśi w ogóle są) to są zwykle sprzedawane bez kabla, natomiast często mają dodatkowo gniazdo USB3, co od biedy uzasadnia brak jakichkolwiek. Chociaż akurat LaCie sprzedaje z parą kabelków.

kuzynka.edyta pisze...

Dzieło tej ryby, to jedna z najbardziej zadziwiających rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Obejrzałam zalinkowany filmik kilkakrotnie, z zachwytem. Jednak trudno mi uwierzyć, że nikt wcześniej tej twórczości nie zauważył i nie docenił Przecież to są słynne rybki. I nikt nigdy nie badał ich zwyczajów godowych? Gdyby było bliżej wiosny, pomyślałabym że to wczesny żart primaaprilisowy. Zamieszczona w artykule teoria, dlaczego dopiero teraz, jakoś mnie nie przekonuje.

Tego LaCie znam, ale nie podoba mi się silikonowa poduszka w którą jest opakowany. Wydaje mi się, że kilka lat temu były też w innych kolorach (np. czarnym), teraz tylko ten wściekły pomarańcz. To solidny producent, więc gdyby dołożył thunderbolt do tego dysku (i zrezygnował z jego pretensjonalnej nazwy), pobiegłabym do sklepu.

Kabelki bywają. Np. ten dysk też ma thunderbolta w pudełku. I jest 7200rpm. G-Technology ma coś wspólnego z WesterDigital, więc chyba nie może być źle? Tylko wygląda nieciekawie.

kwik pisze...

Rybki są słynne głównie przez ofiary śmiertelne wywołane ich spożyciem, a ta co robi te rozety zdaje się nie żyje w ciepłych morzach pełnych nurkujących turystów. Nie wierzę że nikt tych wyrobów wcześniej nie zauważył, nurkujący miejscowi pewno widzieli i mieli jakieś swoje wyjaśnienie, gotów jestem natomiast uwierzyć że nikt wcześniej nie złapał ryby na gorącym uczynku.

LaCie zdaje się zostało kupione przez Seagate. W ogóle już niewielu producentów tradycyjnych dysków zostało, oprócz wspomnianego przez Ciebie WD chyba jeszcze tylko Toshiba, niestety bez thunderboltów. A Buffalo widziałaś? Estetycznie neutralny, był na krótkiej liście z wikipedii.

kwik pisze...

Rzuciłem okiem na to Buffalo, to niestety jest jakiś stary rzęch i ma dużo fatalnych opinii na Amazonie. A tego LaCie nie da się obrać z tej ślicznej pomarańczowej skórki?

kuzynka.edyta pisze...

Jeśli za jakiś czas okaże się, że to zrobiona w akwarium fałszywka, wcale nie będę zaskoczona.

Jakiegoś Buffalo widziałam. Miał pochlebne recenzje, ale był drogi, więc już go bliżej nie studiowałam.

Chyba nie da się zdjąć pomarańczowego, choć pewna nie jestem. Jeśli ktoś nosi ze sobą dysk, to taki ochraniacz jest fajny. Na dysku spędzającym całe życie w jednym miejscu, to tylko zbieracz kurzu. Prędzej czy później się usmoli i już nie będzie taki ślicznie pomarańczowy.

kwik pisze...

Jeśli chodzi o zjawiska mało istotne dla mnie (i ludzkości) to jestem naturalnie ufny, przecież niewiele ryzykuję, najwyżej znowu wyjdę na idiotę. Poza tym czemu mam nie wierzyć w rzeźbiarskie talenty jakiejś rybki jeśli otwornice (pierwotniaki!) potrafią jeszcze ładniej.

Dość ładny i całkiem praktyczny jest ten kosztowny rozgałęziacz, do którego można już podłączać tanie dyski USB3 nie żałując gniazdek. Ale jeśli nie zamierzasz nosić to może ekonomiczny 8 TB zestaw dwóch dysków usunie wszystkie dylematy kasować czy nie. Zachowuję się już jak domokrążny sprzedawca drobnego sprzętu AGD, ale to naprawdę ekscytujące że jest aż tyle nikomu niepotrzebnych urządzeń w ładnych aluminiowych obudowach.

kuzynka.edyta pisze...

Zdolne te otwornice. Co powoduje, że takie prymitywne organizmy zamiast produkować jakąś bezkształtną masę, dziergają takie koronki? Intrygujące. Najeżkę podziwiam nie tylko za talent, ale i syzyfowe zacięcie. Tak się napracować, gdy nawet nie wiadomo, czy wybranka podpłynie i zdąży obejrzeć dzieło, nim woda je rozmyje?

Te 8TB opakowane w aluminium oglądałam i nawet pogładziłam, bo takie ładne.

kwik pisze...

One nie są prymitywne tylko miniaturowe, zresztą jak na pierwotniaki niektóre są całkiem duże. Nieco podobny patent na szkielet z którego przez dziurki wysuwa się liczne wypustki czy nóżki powtarza się też u gąbek i szkarłupni (skojarzyło mi się przez te gwiazdki), zdaje się chodzi o to żeby mieć dużą powierzchnię przy małej objętości i nie dać się zjeść byle komu. Te znalezione metodą prób i błędów rozwiązania są jednak wyłącznie praktyczne, tzn. ich estetyka jest przypadkowa. Najeżkę (zakładając że to autentyk) wypada podziwiać za celową działalność artystyczną. Takie działanie jest o wiele bardziej wyrafinowane niż prostackie wypuszczanie jakichś feromonów wabiących. A swoją drogą dzieło wabiące musi być chyba nietrwałe, z gwarancją "właśnie zrobiłem" - inaczej każdy mógłby się podszywać.

Jeśli tylko te 8TB pracuje cicho byłoby całkiem fajne. Podobno można te dyski skonfigurować jako RAID1 i wtedy jest dwa razy wolniej (co odbiera sens podłączania przez thunderbolta) i dwa razy mniej, ale za to bezpieczniej. Wątpię jednak że są ciche, a zapewnienia typu "szum wentylatora z peceta z pewnością je zagłuszy" jakoś mnie nie uspokajają. Mam świra na tym punkcie, lubię jak dysk wydaje cichutkie dźwięki gdy ciężko pracuje, ale poza tym ma być niesłyszalny. Tak samo jak wentylatory. Komputer musi być cichy.

kuzynka.edyta pisze...

Nie są prymitywne? To może proste? Od jakiego właściwie momentu lub cechy można organizm nazwać prymitywnym? O wysuwanych nóżkach nie pomyślałam. Objaśnienie o dużej powierzchni przy małej objętości ma sens. Też nie pomyślałam.

... z gwarancją "właśnie zrobiłem" No ale jak uzyskać taką gwarancję w takich warunkach?

RAID 1 aż dwa razy wolniej? Hm. Z opisu wynika, że RAID 0 też może być.

Komputer musi być cichy. Absolutnie! Klawiatura i mysz również. Dziesięć lat temu sprzedawca zachęcił mojego męża do zakupu laptopa Toshiby. Nie dość, że ciężki i gruby (laptop, nie sprzedawca) to jeszcze rozgrzewał się jak żelazko i chłodził z wdziękiem odkurzacza. Do dziś go pamiętam i z urazem pomijam w zakupach Toshibę.



kwik pisze...

Prymitywne to takie które pojawiły się wcześniej i niewiele się zmieniły, żeby to określenie miało sens trzeba mieć dla porównania inne, późniejsze i już mocno zmienione. Umiejętność budowania finezyjnych skorupek i ca 10000 gatunków już na pierwszy rzut oka zaprzecza prymitywności, ale faktycznie, otwornice występują od dawna, od pół miliarda lat, na pewno są wśród nich bardziej i mniej prymitywne. Zdaje się pierwsze skorupkowe otwornice pochodzą od czegoś podobnego do Gromii, kolejnego przykładu że jeszcze wiele ciekawych rzeczy kryje się pod wodą.

Pełnej gwarancji "właśnie zrobiłem" oczywiście nie ma, bo to może być "właśnie przegoniłem autora", ale im bardziej nietrwałe tym bardziej wiarygodne. No i można jeszcze dzieło jakoś uzupełniać na oczach zwabionej, ale to już chyba tylko u niektórych ptaków, żeby takie zachowanie powstało i się utrwaliło potrzeba bardzo sprawnego mózgu. Tak czy owak chyba prościej (nie znaczy łatwiej) jest dzieło nosić na sobie, patrz paw.

W sprawie klawiatur nieoczekiwanie zmieniłem zdanie i po latach bezdźwięcznego używania klawiatury Apple zapragnąłem większej ekspresji i mam teraz obciachową klawiaturę mechaniczną dla graczy z podrobionymi klawiszami Cherry MX Red. Pisze się na niej fatalnie, ale znakomicie gimnastykuje to palce.

kuzynka.edyta pisze...

Dzięki za wyjaśnienie! Przepraszam, że pytam zamiast samej poszukać odpowiedzi (co kiedyś wytknął mi tichy w S24...). To nie lenistwo, raczej odruchowe przeniesienie w komentarz zwyczajów bezpośredniej rozmowy w realu. Staram się ograniczać nałóg zadawania pytań, ale nie zawsze pamiętam. No i żeby nie być tak bardzo w tyle, trochę o otwornicach poczytałam.

Sprawa się chyba komplikuje przy rywalizacji grupowej? Jedyne egzotyczne zaloty, jakie miałam okazję zobaczyć, były w wykonaniu manakinów brodatych (Manacus manacus). Samce oczyszczają w zaroślach kawałek ziemi z patyków i liści i na tak przygotowanej arenie skaczą z prędkością odbijanej piłeczki pingpongowej, zabawnie przy tym terkocząc. Naprawdę urocze widowisko. Znalazłam tylko krótki przykład ich popisów. Ciekawe co najbardziej działa na samiczkę...

Kolejne, zaskakująco późne odkrycie?

kuzynka.edyta pisze...

Klawiatura jak nic hipsterska, jeśli na youtube ekscytują się odgłosami klawiszy. U mnie odsłuchanie filmiku wywołało gęsią skórkę, ale sądząc po komentarzach, klawiatura może prowokować dużo przyjemniejsze odczucia.

kwik pisze...

Interakcje w zasadzie polegają na tym, że nie robi się wszystkiego samemu. To ja wyciągnąłem otwornice i nieco przesadnie żachnąłem się na "prymitywne", więc miałaś prawo drążyć. Mogłem zresztą od razu wyjaśnić dlaczego wg mnie nie są prymitywne, więc tym bardziej. Ktoś kto sam wszystko od razu do końca próbuje wyjaśnić, a pytających zbywa "proszę sobie poszukać" jest aroganckim nudziarzem.

W konkretnym przypadku manakinów sprawa jest chyba prosta, takie zachowanie wyewoluowało z solowych popisów, elementem wabiącym od początku nie było samo oczyszczone do popisów poletko, tylko spektakularne zachowanie samca. Gdy regularnie dołączały inne samce, powinno się to przerodzić we wspólne przygotowywanie areny do popisów (ale nawet nie wiem czy tak jest) - gdyby wygrywający oprócz talentów artystycznych nie mieli dodatkowo "genu przygotowywania areny" (skrót myślowy) to zachowanie by wygasło. W przypadku najeżki wydaje się że wabi samo dzieło, co gorsza tylko w postaci skończonej. Trudniej więc sobie wyobrazić co pchało ewolucję po drodze. Ale może początkowo też chodziło o zachowanie się samca, np. ryje czyli jest tam coś do jedzenia. Więc zgadywałbym, że te najeżki albo ich przodkowie wygrzebywały pokarm z piachu.

Muszle leżały w szufladzie ponad sto lat i czekały cierpliwie, aż ktoś je sfotografuje i obejrzy zdjęcia na komputerze, dostrzegając zrobione pół miliona lat temu zygzaki. Historia jak z "Powiększenia" Antonioniego. Plus "Zorro". Ale nawet bez tych sensacyjnych zygzaków to ciekawe odkrycie, bo pokazuje że człowiek tzn. Homo erectus już wtedy potrafił elegancko otwierać muszle wiercąc w odpowiednim miejscu dziurę zębem rekina. Zamiast je po chamsku łupać.

Ta klawiatura (dźwięki od 12:33) nie jest hipsterska tylko zwyczajnie obciachowa, paskudna, na początku strasznie śmierdziała, a klawisze są chińskie Greetech, a nie oryginalne niemieckie Cherry. Pomyliłem się że Red, są podróbką Cherry MX Black. Wymieniłem czerwone czapeczki na czarne, upiorne logo zasłoniłem, ale spacja wydaje czasem dźwięk pękającej sprężyny, więc nie da się zapomnieć że to chińska tandeta a nie Das Keyboard.

kuzynka.edyta pisze...

Porównałam dźwięki z obu klawiatur. Rzeczywiście, Cherry hałasuje szlachetniej.

Ale czym wobec tego skusiła Cię ta klawiatura, jeśli jest taka szatańska?

Odnośnie wygody pisania na czymś takim, przypomniała mi się dyskusja z forum gazety, którą czytałam wieki temu. Otóż pewna forumowiczka poszukiwała nalepek z polskimi literami na klawiaturę. Zdradziła, że toleruje jedynie klawiatury z klawiszami przypominającymi te w dawnych maszynach do pisania (przez wiele lat była właśnie maszynistką). Klawisz musiał wg niej mieć wyraźny klik z 'odbiciem' w momencie powrotu do stanu spoczynku. Powszechnie dostępne klawiatury nie spełniały tego wymogu, bo albo było to płaskie badziewie, albo niepłaskie, za to z 'tępymi' klawiszami. No i udało jej się trafić na sprzedawcę klawiatur rosyjskich, które idealnie spełniały te wyrafinowane oczekiwania. Uradowana kupiła od razu trzy. Jedynym problemem była cyrylica na klawiszach.

Nie twierdzę, że muszlę potajemnie porysował scyzorykiem student, tak by mieć co odkry ć. Ale, ponownie, to jest bardzo dziwne, że nikt tych zygzaków wcześniej nie dostrzegł.

kwik pisze...

Tych muszli było zdaje się od metra i leżały w pudłach do których nikt nie zaglądał. A rysy nie rzucają się w oczy. Znowu, niewiele ryzykuję ufnie wierząc w prawdziwość tego odkrycia i generalnie w uczciwość paleoantropologów.

Klawiatura B540 była jedyną klawiaturą z mechanicznymi klawiszami jaką akurat mieli w sklepie, a gdybym jej od razu nie kupił to by mi przeszła ochota i moje życie byłoby uboższe. Nie wiem, tak jakoś mi się nagle zachciało na starość, może gdy składałem tego peceta przypomniałem sobie lata 90 ubiegłego wieku, gdy składanie pecetów było narodowym sportem Polaków, a wszyscy pisali na mechanicznych klawiaturach, bo innych nie było. Tak czy owak nie żałuję, nawet chińskie klony Cherry są dużo solidniejsze niż gumki z klawiatur Apple, a piszę patrząc w ekran, więc niewątpliwego ubytku urody boleśnie nie odczuwam. Teraz bym pewnie kupił jakąś ładniejszą i droższą z prawdziwymi Cherry, ale skąd mogłem wiedzieć że mi się to spodoba.

Mnie akurat na kliku nie zależało, aż tak bardzo nie lubię hałasować, chciałem tylko żeby klawisze stawiały jakiś opór i miały głęboki skok, bo czułem że zanikają mi mięśnie w dłoniach. Dodatkowym plusem jest to, że kot natychmiast przestał chodzić po klawiaturze, a po tej applowej chodził z upodobaniem. Natomiast maszynistka która potrzebuje podpisów na klawiszach jest nieco podejrzana, powinna sobie poradzić nawet na takiej.

Aha, pieprzone Google od pewnego czasu wtykają przymusowo wszystkim CAPTCHA choć mam tę opcję od początku wyłączoną. Nic na to nie mogę poradzić, jedyne co mogę to solidarnie też wpisywać, choć po zalogowaniu się oczywiście nie muszę. W każdym razie przepraszam.

kuzynka.edyta pisze...

Przepraszam za poślizg w odpowiedzi. Najpierw nawał zajęć w pracy taki, że wracałam do domu zapominając jak się nazywam, potem przygotowania do podróży. I tak zleciało. Ale może to i dobrze, bo przeszła mi lekka irytacja. Czasami mnie dopada przy czytaniu artykułów takich jak ten o porysowanej muszli.

Captcha na Twoim blogu jest wyjątkowo userfriendly. To zwykle tabliczka z numerem, taka jakie widzi się na domach. Gdy ją pierwszy raz zobaczyłam, próbowałam rozszyfrować też nazwę ulicy - wydawało mi się niemożliwe, by wpisanie widocznego jak wół 131, wystarczyło..

Jestem teraz na maleńkiej tajlandzkiej wyspie która ma status parku narodowego(!), a jest właściwie jednym wielkim śmietnikiem rozjeżdżanym przez motocykle. Przykre. Ale sfotografowałam dzisiaj mikroskopijnego krabika. Wrzucę go po powrocie na Flickra, o ile na dużym ekranie będzie wyglądał równie dobrze co na aparatowym.

kwik pisze...

Może to jest rezerwat morski. Znaczy się park narodowy.

Tak czy owak pewnie masz słońce. A ja eksperymentalnie potwierdzam, że żadna ilość życzeń, żarcia i alkoholu nie zastąpi braku światła.

kuzynka.edyta pisze...

Park jest głównie lądowy. Z zewnątrz, czyli z wody, wyspa wygląda atrakcyjnie, od wewnątrz dużo gorzej.

Słońce jest, nawet za dużo. Dzisiaj były 34C. Zabójcze, zważywszy, że był to dzień przemieszczania się do kolejnej lokalizacji.

kwik pisze...

W Warszawie tymczasem spadł i śnieg i temperatura. No i nawet wyszło słońce, więc nie będę narzekać.

Śmiecącym turystom śmieci chyba nie powinny przeszkadzać, więc może najprościej byłoby wydzielić dla nich specjalne obszary, a na pozostałych brutalnie prześladować. Bo zachęcanie nieśmiecących żeby sprzątali po śmiecących jest głupawe i niesprawiedliwe.

kuzynka.edyta pisze...

Ba, żebyż to tylko turyści śmiecili. Miejscowi wcale nie są lepsi. Ale nic to, już mnie tam nie ma. Postaram się zachować tylko dobre wspomnienia.

Z wyprawy oprócz mnóstwa (oczywiście!) zdjęć i śladów po kłach tygrysa w łydce, przywiozłam… Lumiksa GX7. Jeszcze go dobrze nie wypróbowałam. Kupiony na lotnisku, spontanicznie, godzinę przed odlotem, więc tylko trochę się nim pobawiłam w samolocie, fotografując głównie oparcie fotela i własne kolana. Jestem pod wrażeniem, jak przemyślanie jest zaprojektowany. Bardzo podoba mi się intuicyjne menu. No i dotykowy ekran. Nie wiem, dlaczego ignorowałam tę funkcję w planach zakupowych! Miałeś rację, to jest rewelka.

Dużo światła w Nowym Roku!

k.e.

kwik pisze...

No to się trochę wzajemnie podpuściliśmy. Dobrze że przynajmniej pierwsze wrażenia korzystne.

Dziękuję za życzenia. A ponieważ znakomicie radzisz sobie także w słabych warunkach świetlnych, więc Tobie życzę raczej niezawodnego sprzętu i ewentualnie fachowego serwisu. Tygrysa chyba mogłabyś przy okazji wyjaśnić, bo wielce to intrygujące.

kuzynka.edyta pisze...

Dziękuję za życzenia.

PodpuściliśMY? Ale w jakim sensie? GX7 przestał Ci się podobać?

Przetestowałam swój wczoraj na gołebiach (ponury, szary dzień) i dzisiaj na kwiatach (słonecznie). Jestem bardzo zadowolona. Jest szybki, robi ładne zdjęcia z naturalnymi kolorami, zadziwiająco dobrze radzi sobie z czerwienią. Wypróbowałam też zdalne robienie zdjęć smartfonem. Bateria trochę szybko się wyczerpuje (przynajmniej w porównaniu z moim Canonem), ale dostałam zapasową gratis, więc nie jest źle. Podobno ten Panasonic nie najlepiej radzi sobie w gorszym świetle przy wysokim ISO. Zobaczymy. Aha, nie wspomniałam, że kupiłam go z obiektywem 20mm f1.7 Lumix G Micro Pancake. Sam obiektyw (wykonanie) również mi się podoba.

Z tygrysami, to cała historia. Żeby nie przynudzać - dziabnął mnie dwumiesięczny maluch. Mimo młodego wieku, podkradł się fachowo od tyłu i przetrenował chwytanie ofiary. Dobrze, że akurat byłam w spodniach, przeciął skórę głęboko tylko w dwóch miejscach. 'Atak' bolał jak diabli, cztery symetryczne sine placki jeszcze się nie wchonęły, mimo to wspominam tę przygodę z uśmiechem.


kwik pisze...

O ile dobrze pamiętam szukałaś fisheye do Canona i jakiegoś małego aparatu, a ja miałem odłożone pieniądze na 400mm do Canona. No ale tej ciężkiej trąby aż tak bardzo nie chciało mi się nosić że z ulgą dowiodłem że mam słabość do Panasoników a szczególnie podsuniętego przez Ciebie GX7. Aparat mi się nadal podoba i tak już zostanie, ale z obiektywem 100-300 mam ciągle na pieńku. Natomiast ta Twoja 20 bardzo fajna i taki zestaw może chyba od biedy uchodzić za "mały do torebki"

Zobaczyłem jak wyglądają takie dwumiesięczne tygrysy i nie są to już bezradne oseski. Ale może potraktował Cię jak matkę, a nie ofiarę. Tygrysica ma pewnie tak grubą skórę że takie głupie zabawy nie robią na niej wrażenia.

kuzynka.edyta pisze...

A to nie było tak, że to Ty GX7 podsunąłeś? Dziękuję, że z uporem do Panasoników wracałeś.

Fiszaja zamierzałam kupić w Bangkoku. Wybrałam się w tym celu do ichniego, ponoć bardzo popularnego, centrum handlowego. Dwa piętra zawalone elektroniką, wśród niej jeden(!) obiektyw fisheye, ten najdroższy Canona. Został na półce.

Jak już wspomniałeś o tygrysicy, dopowiem ciemny fragment przygody z tygryskami. Te młode, z którymi miałam okazję spędzić godzinę, zaraz po urodzeniu zostały zabrane od matki. O Tiger Temple dowiedziałam się po przyjeździe do Tajlandii. Myślałam, że to świątynia na odludziu (200 km od Bangkoku), szlachetni mnisi opiekujący się zwierzętami zagrożonego gatunku itepe. Rzeczywistość okazała się mniej ciekawa.

kwik pisze...

Specjalnie sprawdziłem, wszystko zaczęło się od Twojego niewinnego "Na dzisiejszej szortliście ostały się jeszcze Panasonic GX7 i Sony A7." Wcześniej co prawda próbowałem Cię zainteresować Panasonikiem LX100, ale to jednak nieco inny aparat.

Niestety nieetycznie używamy zwierząt na tak wiele różnych sposobów że nie umiem się jakoś strasznie oburzyć tym co wyprawiają pazerni tajscy mnisi. Najbardziej zbulwersowało mnie że całkiem niepotrzebnie gotują tygrysom kurczaki (ze względów sanitarnych?) - koty muszą przecież jeść surowe mięso albo dostawać dodatkowo taurynę (jest dodawana do każdej kociej karmy). Ale może już ktoś już im wytłumaczył i mam stare dane.