sobota, 19 sierpnia 2017, 05:46

kwagga

Pisanie o doszczętnie wybitych zwierzętach jest prawie tak przygnębiające jak czytanie o tym. Co prawda zdarzały się wcześniej dużo gorsze kataklizmy, a życie na Ziemi i tak od początku skazane jest na zagładę (Słońce nim zgaśnie najpierw spali wszystko). Ale jak się tym pocieszyć, gdy tak trudno się wzruszyć losem trylobitów, a i Słońce na razie trzyma się całkiem nieźle. Lokalny pożytek z wybicia wielu gatunków zwierząt mają chyba współcześni myśliwi, prawdziwi miłośnicy przyrody. Niepodważalnym dowodem ich miłości może być to, że żadnego gatunku ostatnio nie zlikwidowali. Wcześniej ludzka bezmyślność mogła najwyżej świadczyć o przewadze boskiej mądrości, dbającej by wilk był syty i owca niewymarła. Z drugiej strony, że Bóg coś dobrego stworzył, a człowiek to stworzenie nieodwracalnie zniszczył, mogło być też źródłem cennych ateistycznych refleksji. Że człowiek potrafi wybić wszystko, także siebie. Dziś już nikt przy zdrowych zmysłach nie sądzi, że oko opatrzności czuwa i jakaś niewidzialna ręka powstrzyma nas w porę przed samozagładą. Rakiety dalekiego zasięgu z głowicami atomowymi mogą mieć już nawet odżywiający się błotem i trawą Koreańczycy Pn, a efekty globalnego ocieplenia będą niestety coraz bardziej upokarzające.

Natknąłem się niedawno na smutne zdjęcie żywej kwaggi, jedno z tych co w Wikipedii i pewnie z okazji rocznicy śmierci ostatniej (12 sierpnia 1883). A że akurat wcześniej czytałem po co zebrom pasy, to wnet błyskotliwie skojarzyłem, że kwagga miała pasy tylko tam, gdzie nie sięgała ogonem. No bo te pasy — jak coraz śmielej twierdzą naukowcy — mają podobno zniechęcać muchy do siadania. Zagadka uderzającej pasiastości zebr z pewnością dręczyła każdego młodego przyrodnika, taki antykamuflaż wygląda na aposematyzm, a zebra może najwyżej kopnąć albo ugryźć i np. lwów to nie odstrasza. Kompromisowe umaszczenie kwaggi pokazuje chyba, że jaskrawa pasiastość jednak kosztuje i opłaca się tylko wtedy, gdy muchy są gorszym utrapieniem niż lwy. Mogę więc podejrzewać, że na samym południu Afryki, tam gdzie kiedyś żyły kwaggi, much było znacznie mniej albo były mniej szkodliwe. Lwy są mało wymagające, panowały kiedyś na znacznie większym obszarze niż dziś, także w południowej Europie. Islam zresztą też.

Przy okazji dowiedziałem się, że płody zebry są najpierw ciemne, a potem robią im się jasne pasy. Szkoda, że nie nagrano głosu kwaggi, zapewne przypominał głos jakiejś innej zebry. Na tle pomysłów wskrzeszania wymarłych mamutów czy turów projekt wskrzeszenia kwaggi wygląda dość rozsądnie. Nie są to rzecz jasna prawdziwe kwaggi, ale można przynajmniej sprawdzić jak na nich muchy siadają.

26 komentarzy:

telemach pisze...

>>>wnet błyskotliwie skojarzyłem, że kwagga miała pasy tylko tam, gdzie nie sięgała ogonem.<<<<

natura potrafi być przewrotna: okapi miało (w zasadzie to jeszcze ma, ale mało tego mienia) pasy akurat tam gdzie ogonem sięga. Ale zapewne upodobania much w Afryce centralnej są inne.

tichy pisze...

@kwik

Pasy - białe na czarnym, czy też czarne na białym?

A tak w ogóle, to ta nieszczęsna kwagga, to tylko niewielka cześc gatunków wyeliminowanych przez HS.

Niedługo zostaną tylko świnie, kurczaki, woły, psy, no i, oczywiście, koty.
No, trochę ryb, też.

Ale też komary, kleszcze, muchy, pająki. Może sikorki i bociany, bo takie miłe.

Motyle - zapewne, bo ładne.

Pingwiny - nie wiem, bo po co one komu.

kwik pisze...

@ telemach - okapi najwyraźniej zabezpiecza odbyt zamiast głowy. Może utrudnia życie innej muchówce, np. takiej która składa setki jaj w okolicach odbytu i których larwy potem pasożytują pod skórą. Zebra ma na pewno problem z dorosłymi wolnożyjącymi tse-tse, których larwy rozwijają się prawie do końca w ciele matek odżywiających się krwią zebr i przy okazji przenoszących różne paskudne choroby. Okapi żyje w gęstym lesie, tam muchówki mają cięższe niż na sawannie życie, nie występują masowo, nie pchają się do nosa i oczu.

@ tichy - lista dokumentnie wybitych gatunków jest długa i coraz dłuższa, ale jest też napawająca umiarkowanym optymizmem tendencja w krajach postindustrialnych na zalesianie i odzyskiwanie wybitych lokalnie gatunków. Np w UK. Oczywiście opór miejscowych, np. hodowców owiec wobec reintrodukcji drapieżników jest duży i zrozumiały, na chuj im te wilki czy rysie.

Pasy białe na czarnym, jak zebra na asfalcie.

telemach pisze...

Długość listy gatunków wybitych jest istotnie przygnębiająca. Z drugiej strony, jak sobie popatrzyć na to:
http://memolition.com/2015/07/04/abandoned-village-in-china-overtaken-by-nature/

to sprawy jakby wracają do właściwych wymiarów. Jesteśmy morderczym gatunkiem, ale chyba przeceniamy nasze możliwości. Są one mniejsze niż nam się wydaje. Wystarczy aby prąd elektryczny zniknął na parę lat i nie ma cywilizacji.

kwik pisze...

Jakimś cudem tego nie widziałem, a porzucona wioska na wyspie Shengshan stała się już atrakcją turystyczną.

Owszem, mocno przeceniamy nasze możliwości twórcze, ale zarazem nie doceniamy naszego potencjału destrukcyjnego. Nie żebyśmy mieli jakiś szczególny talent niszczycielski, po prostu dużo łatwiej jest zniszczyć niż stworzyć. Wytwarzanie prądu jest proste, tu grozi nam najwyżej regres ilościowy i reglamentacja, od biedy da się z tym żyć, będzie to bardziej regres technologiczny niż cywilizacyjny. Bardziej martwi mnie regres moralny, np. do czasów niewolnictwa, terroru i ofiar z ludzi. Ale że taki regres nie może być globalny, to znowu zaczniemy od początku. Tylko po co to wszystko.

telemach pisze...

"Ale że taki regres nie może być globalny, to znowu zaczniemy od początku".

Na jakich przesłankach oparłeś tę hipotezę?
A jeśli chodzi o prąd elektryczny to jednak jestem głęboko przekonany, że będzie to powrót do barbarzyństwa. W 1977 mało co tak naprawdę zależało od prądu elektrycznego (w porównaniu z dzisiaj).
A wystarczyło, żeby światło zgasło na krótko i się porobiło:
https://en.wikipedia.org/wiki/New_York_City_blackout_of_1977#Effects

A teraz wyobraź sobie jak by to wyglądało dzisiaj. Będę się upierał, że cywilizacja tego wytrzymać nie może przez kilka lat.

kwik pisze...

Zacznę od prądu. Tu swój optymizm buduję na nadziei, że regres cywilizacyjny (który przecież i tak nie jest nieuchronny, a raczej będzie stopniowy niż gwałtowny) nastąpi dopiero po rewolucji energetycznej, która w dużym stopniu uniezależni nas od centralnych źródeł zasilania prądem. Energetyka działa ciągle wg XIX wiecznego modelu z czasów pary, mamy centralne źródła energii przesyłające niezbyt elegancko energię do odbiorników. Oczywiście postęp ogromny, bo przesyłanie energii mechanicznej wałami i pasami to koszmar w porównaniu do prądu z elastycznego kabla, ale przecież często wolelibyśmy bez kabla i bez przesyłania, tak jak to przyroda potrafi.

Jednocześnie mamy coraz więcej urządzeń na prąd stały, niedługo w każdym domu będzie kilkadziesiąt różnych zasilaczy, pewnie już jest kilkanaście. Absurd zasilania prądem przemiennym staje się oczywisty w przypadku oświetlenia ledowego, gdzie każda świetlówka ma wbudowany zasilacz, bo potrzebuje kilka woltów stałego, a dostaje - jak wszystko z gniazdka - 230V przemiennego. Gdy całe oświetlenie tzn. także ulic przejdzie na ledy możemy stanąć na progu rewolucji.

Na razie pewnie taniej jest jak jest, ale mamy też już coraz lepsze sposoby wytwarzania i magazynowania prądu lokalnie i ten trend też wygląda na trwały. Czyli idziemy w kierunku prądu wytwarzanego lokalnie, prądu stałego, magazynowanego w coraz lepszych bateriach. I coraz bardziej energooszczędnych urządzeń. Totalny blackout stanie się kiedyś taką samą legendą jak opowiastki o tym, że w całym państwie zabrakło ziarna. Oczywiście różne prądożerne urządzenia AGD nadal będą potrzebowały prądu z wielkich elektrowni, ale poza lodówką żadne nie wydaje mi się niezbędne. Prądnica będzie w każdym domu, zamiast chodzić na siłownię będziemy chałupniczo generować energię elektryczną. Oczywiście żeby tak się stało potrzeba zachęty, ale wystarczą długie przerwy w dostawach prądu. Zdaje się Wenezuela niedawno ćwiczyła, ale chyba jeszcze za krótko.

Teraz krótko o niemożliwości globalnego, totalnego regresu moralnego. Bez nowoczesnych technologii i rozbudowanej infrastruktury można mieć tylko ograniczoną kontrolę nad ludźmi. Więc coś w rodzaju upiornego, skamieniałego państwa Azteków możliwe będzie tylko lokalnie. Tymczasem gdzie indziej cywilizacja będzie się regenerować, bo ludzie się przecież nie zmienią.

telemach pisze...

"Oczywiście różne prądożerne urządzenia AGD nadal będą potrzebowały prądu z wielkich elektrowni, ale poza lodówką żadne nie wydaje mi się niezbędne"

Wiesz, coś takiego może twierdzić jedynie ktoś, kto nie mieszkał latem w Nowym Yorku bez klimatyzacji. I naprawdę nie mam na myśli tutaj Albuquerque tylko New York City. Myślę, że bardzo środkowo-europocentrycznie patrzysz na sprawę. Parę miliardów ludzi może się z tobą niie zgodzić bo ani transport na dużą skalę, ani czerpanie surowców, ani też ogrzewanie i chłodzenie nie są możliwe przy pomocy zasilacza z outputem 9V.
Co do przyszłości sektora energetycznego to widzę to podobnie.
Czego jednak nie uwzględniłeś w swojej pełnej optymizmu wizji to nowi pożeracze energii, nie wpadający na pozór w oko.
Np. Serwerownie Google już 6 lat temu pożerały 2,64 miliarda kilowatogodzin rocznie czyli tyle co średniej wielkości amerykańskie miasto (liczące 200 tysięcy mieszkańców). Było to 6 lat temu, nie chcę wiedzieć ile żrą obecnie media aspołeczne.

Mój pesymizm wynika z tego, że bez prądu zniknie wszelka kontrola społeczna, aparat państwa stanie się bezsilny, miasta nie do zamieszkania, znikną również nagle informacja, wiedza, pieniądz, komunikacja, ochrona.
Co ma jeszcze utrzymywać porządek społeczny skoro nie będziemy w stanie oświetlać naszych miast, ogrzewać naszych domostw, dostarczać wody, odprowadzać ścieków, prowadzić handlu, leczyć ludzi?
Wszystkie te dziedziny są bez elektryczności w obecnym stadium rozwoju cywilizacji praktycznie nieistniejące.

Dlatego napisałem o kilku latach. Bo moim zdaniem problemem nr. 1 nie będzie nagłe zniknięcie prądu tylko nieunikniona dynamika zdarzeń gdy okaże się, że nie można opanować powstałego chaosu. Ot "Władcy much" razy miliard.

kwik pisze...

Jasne że patrzę lokalnie, w kontekście globalnego upadku cywilizacji to chyba właściwy punkt widzenia. Zastanawiałem się chwilę nad klimatyzacją, zdaje się dwa lata temu sam z trudem znosiłem 35 stopni w pomieszczeniu, ale jednak na Mazowszu wystarczy odpowiednio głęboka ziemianka albo izolujące mury i cofnięte okna. Upały nie są żadną nowością, w wielu miejsca da się to załatwić inteligentnym budownictwem. Jeszcze niedawno klimatyzacji nie było nawet w USA i też jakoś żyli. Umiemy się świetnie pocić, to mocno niedoceniana umiejętność.

Wiedza nie zniknie. Serwerownie przejdą na dyski SSD gdy tylko stanie się to opłacalne, SSD same zużywają mniej prądu i mogą pracować w wyższych temperaturach, więc dodatkowo oszczędności na chłodzeniu. W kryzysie energetycznym wyszukiwarki zmienią model biznesowy i zamiast za darmo z reklamami staną się drogą usługą. Media socjalne podobnie.

Nie było większych problemów z kontrolą społeczną w czasach przedprądowych, więc nie będzie ich także w czasach prądowego ubóstwa. Chaos powstaje gdy zmiany są nagłe, a te nie będą nagłe, będzie czas na reakcję. Rola państwa jest mocno przeceniana. Wystrzeliwanie satelitów, kontrola ruchu lotniczego, wielkie nieopłacalne inwestycje połączone z wysiedlaniem ludności - to wszystko z pewnością wymaga państwa. Ale przecież da się żyć bez GPS i tanich linii lotniczych, jeszcze niedawno tego nie było. A ludzie potrafią sobie radzić nie tylko w przypadkach deficytu państwa, ale nawet mimo stałej obecności wrogo nastawionego aparatu. Bezcennym i stosunkowo niedawnym doświadczeniem był kryzys i potem stan wojenny w Polsce. Można żyć bez łączności telefonicznej i publicznego transportu? Można.

kwik pisze...

Aha, jeśli o nowych pożeraczach energii mowa, to wypada wspomnieć tzw. kryptowaluty (bitcoin, ethereum i inne), które zużywają mnóstwo energii na etapie wytwarzania, a potem trochę przy każdej transakcji. Już teraz podobno idzie na to energia taka jak małego państwa.

telemach pisze...

O kryptowalutach nawet boję się wspomnieć. Są dla mnie misterium i zapowiedzią zagłady świata takiego jakim go znamy. Co mnie jakoś, mimo wszelkich niedostatków znanej mi rzeczywistości, nie cieszy.
A pożerają one faktycznie niewyobrażalne ilości bo "wydobywanie" jest procesem często wielomiesięcznym i (o ile się orientuję) wiążącym na ten okres moc obliczeniową wielu komputerów. Aż strach sobie wyobrazić po co nam "waluta" której nie tylko nie pojmujemy (bo nie pojmujemy) lecz również generująca trudne do oszacowania koszty w procesie produkcji.

kwik pisze...

Idea jest dość prosta i zrozumiała, wystarczy trochę poczytać. Implementacja rzecz jasna z konieczności trudna do pojęcia. Koszty uzyskiwania są specjalnie wysokie, prawdziwa waluta musi nieść faktyczną wartość. Kłopot jest z wysokimi kosztami transakcji, te powinny być niskie, zachęcać do używania. Na razie to chyba wciąż nierozwiązany problem.

Do robienia bitcoina są od dawna specjalne maszyny, ale np. ethereum można robić na pececie na zwykłej lepszej karcie graficznej (przez co niektóre modele trwale zniknęły ze sklepów). W praktyce mało kto działa samodzielnie, są specjalne serwisy rozdzielające pracę za niewielką prowizję. Można więc choćby dla zabawy coś tam sobie wygenerować, rezygnując z grania na komputerze przez kilkanaście dni. Czy to ma sens trudno powiedzieć. Koszty są łatwe do oszacowania, cena karty graficznej plus koszt zużytego prądu. Nie wiadomo tylko jaki z tego zysk, bo wartość kryptowalut mocno pływa. Ale większość ludzi stawia na to, że jednak będą drożały. Nie muszą.

telemach pisze...

W zasadzie nie ma powodu aby aż tak drożały poza opisanym swojego czasu tak ładnie przez Herberta zjawiskiem gorączki tulipanowej w Holandii w XVII wieku. Wydaje się, że historia się znów powtarza.

kwik pisze...

Aż tak to pewnie nie. Ale jednak coś w tym jest. Gorączka dawno minęła, a Holandia nadal eksportuje cebulki tulipanów w dużych ilościach. Obstawiam, że kryptowaluty (czy raczej kilka z nich) staną się trwałą alternatywą dla walut emitowanych przez banki centralne, a szczególnie dolara. To zależy od postawy kilku dużych krajów, takich jak Chiny czy Rosja. Które na razie są w coraz większym rozkroku. Ale może też przeważyć masa średnich i małych krajów, które nie mają imperialnych ambicji bo mieć nie mogą. Warto śledzić temat.

kwik pisze...

O właśnie, wreszcie można zarobić (a nie tylko zaoszczędzić) na kradzieży prądu: Four accused of stealing power from Chinese oil company to generate bitcoins.

telemach pisze...

"Some 1,600 bitcoin mining machines, as well as seven power transformers and network switches have been confiscated"

I to wszystko w jednym baraczku? Aby "wydobyć" trochę bitcoina? Zaprawdy dziwne rzeczy się dzieją.

kwik pisze...

No nie, to musiałby być bardzo długi baraczek, kilkadziesiąt metrów długości. Zdaje się tyle to łącznie skonfiskowali z kilku baraczków: "The discovery has led to a wider investigation involving a special task force and online police, who later found several “bitcoin mines” hiding in several oilfields". Jak ma się prąd za darmo to maszyna zwraca się już po paru tygodniach i zaczyna zarabiać. Trudno się oprzeć.

rozie pisze...

Jeśli chodzi o zapotrzebowanie na energię, to z jednej strony coraz więcej mamy energooszczędnego sprzętu, ale z drugiej coraz więcej rzeczy korzysta z prądu. Z dużych biorców: gotowanie i okolice, pranie i suszenie, ogrzewanie i chłodzenie mieszkań. Windy. I nadchodzi transport, czyli samochody i rowery. Więc różnie może być, choć wierzę, że będzie dobrze.

kwik pisze...

@ rozie - chciałbym zobaczyć jak faktycznie zużywany jest prąd przez odbiorców indywidualnych, ale na razie to chyba nie do zbadania. I pewnie jeszcze długo nie będzie, bo do tego trzeba mieć osobny licznik na każdym większym urządzeniu. A prąd jest na razie tak tani, że nikogo to nie interesuje.

Na pewno trudno będzie zrobić elektrooszczędne grzanie, ale z jednej strony są proszki piorące na zimno, a z drugiej można mieć dobrze izolowane mieszkanie ogrzewane zimą maksymalnie tanio. Na wsi to można nawet chrustem, tyle że trzeba ciągle do pieca dokładać. A suszyć można na słońcu, tyle że nie cały rok.

Sam na pewno marnuję prąd gotując wodę w czajniku elektrycznym bo szybko (ale bardzo uważam żeby gotować dokładnie tyle wody ile potrzebuję). Ale mógłbym przestać. Na szczęście nie lubię gotowanych ziemniaków które trzeba gotować trzy razy dłużej niż makaron. Ale nie wiem ile energii zużywa się przy produkcji makaronu. Może to właśnie ziemniak jest bardziej energooszczędny.

Windy mnie na razie nie dotyczą, wolę biegać po schodach. Oszczędzam też na prasowaniu i suszeniu włosów. Tak jak już napisałem największy problem mam z lodówką, mało kto ma tak dużą piwnicę żeby trzymać w niej zapasy zimowego lodu jak to kiedyś browary robiły.

tichy pisze...

@kwaik

Bez przesady - jak pokroisz ziemniaczki w kostkę, to gotuje się krócej niż markowy wysuszony italiański makaraon.

kwik pisze...

@ tichy - no tak, ale trzeba jeszcze je zjeść.

telemach pisze...

@tichy:

najszybciej gotuje się carpaccio. Ale ugotowane nie smakuje.

@ kwik:

przerzuć się na kuchnię wietnamską. Oni nie gotują, oni wrzucają (przeważnie) wszytkie pokrojone składniki na dwie minuty do wrzątku i gotowe. Oszczędzisz.

kwik pisze...

@ telemach - akurat dwie minuty we wrzątku potrzeba żeby inaktywować wirusa żółtaczki pokarmowej: Inactivation of Hepatitis A virus in heat-treated mussels, pewnie ustalili empirycznie.

tichy pisze...

@kwik

Na Twoje nielubienie gotowanych ziemniaków cóż można poradzić?

Pewnikiem jakaś trauma z dzieciństwa...

A kopytka lubisz, takie np. ze skwarkami lub wręcz boczkiem, albo sosikiem grzybowym lub innym?

kwik pisze...

Twarde kopytka tak. Oraz czipsy, frytki, placki i nawet sałatkę ziemniaczaną. Jak już kiedyś z okazji Międzynarodowego Roku Ziemniaka zauważyłem, nie lubię tylko ziemniaków z wody. Chyba głównie z powodu nieinteresującej tekstury. Potrawy dla bezzębnych jakoś w ogóle mnie nie pociągają, wolę się ślinić przy żuciu.

tichy pisze...

@kwik

Jak jeść, diadia - jak jeść?