piątek, 25 lipca 2008, 02:08

miłość i śmierć

A tak mi się przypomniało. Tu jest ostatnie 10 minut, więc jeśli ktoś jeszcze nie widział, to ma NIE OGLĄDAĆ! Chyba każdy idiota wie, że film trzeba od początku, a nie od końca. Co gorsza, wypada najpierw poczytać Dostojewskiego i obejrzeć kilka starych Bergmanów. Nie dla mięśniaków i informatyków! Woody Allen - Love and Death:



Najważniejsze, moim zdaniem, to nie być zgorzkniałym.

DODANE: znalazłem napisy w sieci, więc wrzucam wielki monolog Borysa.

The question is, have I learned anything about life?
Only that human beings are divided into mind and body.
The mind embraces all the nobler aspirations, like poetry and philosophy, but the body has all the fun.
The important thing, I think, is not to be bitter.
You know, if it turns out that there is a God, I don't think that he's evil. I think the worst you can say about him is that basically he's an underachiever.
After all, you know, there are worse things in life than death.
If you've ever spent an evening with an insurance salesman, you know exactly what I mean.
The key here, I think, is to not think of death as an end, but think of it more as a very effective way of cutting down on your expenses.
Regarding love... You know, what can you say?
It's not the quantity of your sexual relations that count.
It's the quality.
On the other hand, if the quantity drops below once every eight months, I would definitely look into it.
Well, that's about it for me, folks.
Goodbye.

DODANE: to nie może być prawda – tłumacz google twierdzi, że monolog po czesku to samomluva.

113 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Panie kwiku
znam, ale gdyby pan mogl glebiej wyjasnic u mnie to bede wdzieczny. umieram z ciekawosci co tez mozna wymyslec.

Uklony

Anonimowy pisze...

>kwik
;-))))

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Wybrałem przyszłość!

Anonimowy pisze...

>kwik
Pytanie: czy to my wybralismy przyszlosc, czy to przyszlośc nas wybrala?
P.S. "Underachiever" mnie powalił...:-)

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Nie umiałbym tego tak zgrabnie ująć, ale podpisuję się pod słowami Borysa. A może o czymś zapomniał?

Jak ustaliłem: "Due cose belle ha il mondo: amore e morte" powiedział Giacomo Leopardi, prekursor nihilizmu i pesymizmu. Tym bardziej trzeba uważać, by nie zgorzknieć.

A może nie jest istotne, kto kogo wybiera, jeśli na jedno wychodzi?

Anonimowy pisze...

>kwik
Alez powalil mnie pozytywnie!
To przeciez prawda. Wystarczy na pierwszy z brzegu przyklad, ze na siebie spojrze (w jakimkolwiek sensie) i underachievment widac golym okiem, jak na dloni.:)
Zreszta roznorakich smaczkow jest tam bez liku.

P. S. Nie widzialam tego filmu wczesniej. Jak moglam go przeoczyc?

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Tak też odebrałem - pozytywnie.

Przeoczyć było chyba łatwo, sam widziałem go sto lat temu w zatłoczonym nieklimatyzowanym kinie (zapamiętałem nawet, że był czarno-biały, ale może faktycznie taka była kopia) i zupełnie zapomniałem. Dopiero wczoraj, gdy napisałem w Ankiecie u Referenta "miłość i śmierć" coś mi zaświtało...

Anonimowy pisze...

offtopic
na operze poszło - patrz ostatnia wersja, więc zapewne safari też sobie poradzi... :)

Anonimowy pisze...

Ciekawe...
Ten głóny aktor bardzo mi przypomina Woody Allena... But perhaps I am too logical.

@MEP: ani ja.

Anonimowy pisze...

@ andsol
Próbowałem wczoraj kupić Miłość i śmierć w największym warszawskim sklepie "lidera na polskim rynku dystrybucji dóbr kultury" (empik) oraz w "aktualnie największej księgarni" w stolycy (traffic) - i kicha. Mocni są, ale w gębie.

Ale wiem, że film jest, np. na Allegro. Zobaczę jeszcze u "niemców" czyli w Mediamarkcie i w końcu kupię przez internet.

Anonimowy pisze...

Rodzaj dóbr kultury
Kwiku, ja nie narzekam. Ile razy chciałem nabyć w empiku Łysiaka, zdajdowałem go bez kłopotu.

Anonimowy pisze...

>kwik, andsol
ostatnio zaczeli wydawac starsze filmy Allena (im starsze, tym lepsze). Moze dojdziemy i do "Love and Death"?
Swoja droga z klasyka kina swiatowego na dvd u nas kiepsko, a polska wydaja bez jakichkolwiek napisow, wiec nawet "kaganca" za granice zaniesc nie mozna...

PS. Gadula po czesku to mluwka (sepleniaca mrówka?)

Anonimowy pisze...

errata
powinno byc: mluvka

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Starsze też już widziałem, np. Śpiocha (w empiku), jednak cena mało zachęcająca (chyba 50 zł).

Miłość i śmierć można kupić przez internet, np. tu:
http://www.dvdmax.pl/dvd/art/id/10454

Ale czy komedia kupiona za 60 zł nadal jest śmieszna?

Anonimowy pisze...

@ MEP. - byt, nebo nebyt
Jeden slavný pøíklad je “být, nebo nebýt” samomluva v Hamlet.

http://wikipedia.infostar.cz/m/mo/monologue.html

Anonimowy pisze...

>kwik
Nie, za te cene zaden film nie jest zabawny.
U nas zreszta stosowana jest odwrotna niz w innych krajach zaleznosc: im starszy, tym drozszy.
Monolog Hamleta po czesku przenosi go w zupelnie nowe wymiary...
Mam trylogie "Ojca chrzestnego" z napisami khmerskimi, kantonskimi i (chyba) laotanskimi - tez bardzo odswiezajace.:)

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Stare filmy czy płyty cieszą się raczej umiarkowanym zainteresowaniem, najbardziej opłaca się sprzedawać chodliwe nowości. Więc jeśli już robią łaskę i sprzedają coś starszego, to musi odpowiednio kosztować.

To przykre, ale jeśli naprawdę chcemy mieć kulturalną młodzież, to powinniśmy po cichu popierać piractwo.

Anonimowy pisze...

>kwik
Na brytyjskim (a razej brytyjskiej;) Amazonie "Love and death" mozna kupic za niecale 5 funtow...

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Czemu nikt nie weźmie się za handel filmami, jeśli u nas jest 2-3 razy drożej? Musi być jakiś kruczek.

Anonimowy pisze...

Moze handel zawarowany jest przez producentow/dystrybutorow ?
Jak czytam w dzisiejszym Newsweeku:
Miedzynarodowe koncerny plytowe prowadza w Polsce samobojcza polityke sprzedawania nowosci plytowych w sklepach multimedialnych takich jak EMPiK po 69,99 PLN czyli niemal 35 USD, dwa razy drozej niz jeszcze 2-3 lata temu, podczas gdy moglyby kosztowac 30 PLN (wg cytowanego eksperta). Empik tlumaczy sie, ze...mila atmosfera i obsluga na poziomie musza kosztowac!
A sprzedaz plyt wciaz (i na calym swiecie) spada.


Wyglada na to, ze koncerny i dystrybutorzy wyciagneli falszywe wnioski z tej sytuacji. Chca zrobic deal zycia sprzedajac 1 plyte drogo, zamiast 10 taniej.
Smierc frajerom!

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Za takie pieniądze to już można się dwa razy upić i samemu pośpiewać. Albo raz z kolegami.

Anonimowy pisze...

Albo odstawic teatrzyk
czy zywy obraz...;)

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Czyli wracamy do tego, co zawsze było naszą mocną stroną - teatr uczestniczący, cyrk codzienny i kino oddolne.

Anonimowy pisze...

@ kwik
dzięki za linki do Lubitscha.

"The Shop around the Corner" widziałem lata temu w wersji niemieckiej ("Rendezvous nach Ladenschluss" – miłość po godzinach). Zrobil na mnie wtedy duże wrażenie. Mam też proustowskie wspomnienia z jego projekcji. Ze względu na pełną napięcia atmosferę na widowni i wypełnione po brzegi kino. Nazywało się "Notausgang" (wyjście zapasowe) i było jednym z niewielu w Berlinie tzw. kin tematycznych (Themenkinos), czyli niemieckich odpowiedników polskiego kina dyskusyjnego.

Jego właściciel był fanem Lubitscha. W jednym z rzędów - bodajże w dziesiątym po lewej stronie przy wyjściu - posadził jego posąg. Dla niewtajemniczonych było to zawsze zaskoczenie, kiedy w ciemnościach potykali się o jego gipsowe nogi. Właściciel „Notausgangu” prowadził walkę z berlińskim senatem. Chciał przemianować niewielką i urokliwą Forbergstrasse, przy której mieściło się kino, na Lubitschstrasse. Nic z tego jednak nie wyszło. Mimo życzliwego poparcia paru znanych pisarzy i reżyserów, krytyków filmowych i mediów. Podobna wojna toczyła się wtedy o nazwanie jednej z ulic imieniem Marleny Dietrich. W Berlinie nie lubiano jej ze względu na rzekomą „zdradę”. Na podobną niechęć natrafiły, jak nietrudno się domyśleć, inicjatywy związane z Berlińczykiem Lubitschem.

Po zamknięciu kina w 1999 posąg Lubitscha można obejrzeć w berlińskim muzeum filmowym. Wiele razy przeciskałem się koło niego wychodząc z „Notausgangu” po seansie. Bywałem w tym kinie stosunkowo często ze względu na dobry repertuar. Tam widziałem jeden z najlepszych filmów Fritza Langa „Scarlet Street”.

Posąg Lubitscha jest tutaj - http://www.kinokompendium.de/notausgang.htm

Dzisiaj kiedy obejrzałem ponownie "The Shop around the Corner", dotarło do mnie, jak niesamowity był potencjał „pozakomediowy” Lubitscha. Ten film jest czymś dużo więcej niż tylko zgrabnie opowiedzianą historią miłosną, którą ogląda się dla rozrywki. Sam opis stosunków w sklepie galanteryjnym pana Matuschka jest błyskotliwą metaforą, która mogłaby posłużyć za punkt wyjścia do niejednej pracy doktorskiej z socjologii. Parę razy miałem wrażenie, jakbym oglądał jedną z ekranizacji „Śmierci komiwojażera”, którą Henry Miller napisał wiele lat później.

Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Też już obejrzałem The Shop Around the Corner, naprawdę dobry. Ściągnąłem najpierw wszystkie kawałki z jutuba, skleiłem w jeden, da się oglądać.

Czemu to się dzieje w Budapeszcie? Bo autorem oryginalnej sztuki "Illatszertar" przetłumaczonej na ang. jako "Parfumerie" jest Węgier:
http://en.wikipedia.org/wiki/Miklós_László
Chwała Lubitschowi, czy raczej jego scenarzyście Raphaelsonowi, że nie przeniósł akcji np. do Paryża.

Anonimowy pisze...

@ kwik
dotknąłeś ciekawego tematu. Dawniej w Hollywood egzotyka była w cenie. Studia filmowe były pełne dekoracji, które w mgnieniu oka jak na latającym dywanie pozwalały przenosić widza z jednego miejsca na drugie. Raz był to bazar w Casablance, innym razem Szanghaj, Budapeszt albo Warszawa. Publiczność chętnie poddawała się złudzeniu, że film pozwala jej docierać do miejsc dla niej niedostępnych...

Z punktu widzenia producenta "The Shop around the Corner" (a był nim Lubitsch) miejsce akcji - Budapeszt, jak i nazwiska bohaterów - Matuschek, Nowak, Kralik albo Pitovitsch - podnosiły atrakcyjność filmu. Podobnie było zapewne z warszawskimi realiami i polskimi nazwiskami w "To Be or not To Be". Były dodatkowym argumentem do obejrzenia filmu dla kogoś, kto mieszkał w Nowym Jorku, Chicago albo w Kansas City.

To się niestety skończyło. W naszych czasach takie szczegóły dozowane są dość oszczędnie albo całkowicie pomijane. Producenci obawiają się, że mogłyby zniechęcić widza. Dlaczego? Pewnie kierują się zasadami wyniesionymi z produkcji seriali telewizyjnych, które chcą przyzwyczaić widza do ciągle tego samego miejsca, rozpoznawalnych twarzy i powtarzalnych sytuacji, zeby poczuł się jak u siebie w domu.

Poza tym egzotykę miejsc odległych zdemistyfikowały filmy dokumentalne i reportaż telewizyjny, które pozwalają nam zobaczyć świat nieinscenizowany. Dzisiaj każde przymierzające się do wielkich dochodów studio filmowe - dotyczy to także producentów europejskich - marzy o zrobieniu filmu uniwersalnego, a więc odartego ze szczegółów pozwalających zlokalizować miejsce akcji, którego kopie dałyby się sprzedawać na całym świecie.

Anonimowy pisze...

>kwik
O tym, ze "You've got mail" jest remakiem "Shop around the corner" wiedzialam, ale ze "Shop" byl tez inspiracja dla "Are you being served" nie mialam pojecia.

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Ja oczywiście nawet nie wiedziałem, że było coś takiego jak "Are you being served".
A o Lubitschu dowiedziałem się dwa dni temu od Wartburga.
Ale wiem przynajmniej, którą stroną trzeba usiąść do ekranu.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Piękne są te typowo węgierskie nazwiska - Matuschek, Nowak, Kralik i Pitovitsch.

Anonimowy pisze...

>kwik
To sa CKnazwiska.:)

Anonimowy pisze...

@ kwik
Matuschka, Nowakową, Kralika i Pitovitscha do swojej powieści wprowadził węgierski literat Miklos Laszlo, który jest chyba poza podejrzeniem:)

Kiedyś poznałem rumuńskiego Niemca, który nazywał się Gerhard Cejka (wym. Czejka).

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Poza podejrzeniem, dobre sobie.

Miklós László naprawdę nazywał się Nicholaus Leitner i padł ofiarą "kulturalnej unifikacji". I pewnie potem złośliwie niezbyt węgierskie nazwiska nadawał swoim bohaterom.

To też jest symptomatyczne:
He rubbed elbows with the Hungarian literati of the day including Ferenc Molnar the playwright whose most famous work “Liliom” is known to English speaking audiences as the Rodgers and Hammerstein musical "Carousel" (see Carousel (musical)).
A u nas Molnar to "Chłopcy z Placu Broni". Molnar jak łatwo zgadnąć nazywał się Neumann, pewnie też padł ofiarą kulturalnej unifikacji.

Anonimowy pisze...

Neumann?
Niezłe:)

Kiedys poznałem profesora Neumanna z Bratysławy, dawniej z Pressburga. Było to na krótko przed upadkiem muru w Porta Westfalica w Dolnej Saksonii. Zjechało się tam wtedy paru uchodźców politycznych z Europy Wschodniej.

Wśród nich było dwóch z Czechosłowacji - ów Neumann, Słowak, i profesor Nedobil, antropolog, który był Czechem. Obydwaj wykładali na niemieckich uniwersytetach i odnosili się do siebie z wyraźną niechęcią, żeby nie powiedzieć - z wrogością.

Szczególnie Neumann wykazywał się swoistym sadyzmem. Obgadywał za plecami Nedobila sugerując, że jest agentem KGB. Poza tym notorycznie przekręcał jego nazwisko i zwracał się niego "Herr Navratil".

Było to przykre, gdyż zdążyłem polubić obydwu. Tryskającego energią Neumanna i flegmatycznego Nedobila, który opowiadał znakomite dowcipy.

Na zaczepki kolegi Neumanna nie reagował. Jakby ich nie zauważał albo nie rozumiał. Ale w koncu nie wytrzymał i podczas którejś z kłótni zawrzał: "Hören Sie! Merken Sie sich das... Mein Name ist nicht Navratil. Ich heiße Nedobil!".

Ale nie pomogło. Parę minut później Neumann z niewinnym wyrazem twarzy znowu zwracał się do niego per "Herr Navratil":)

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Nazwisko Nedobil to najpiękniejsze, jakie dziś słyszałem. Swoją drogą ciekawe, dlaczego przekręcanie nazwiska tak skutecznie wyprowadza ludzi z równowagi. Najszybszy sposób poznania człowieka - trzy razy przekręcić jego nazwisko.

Anonimowy pisze...

pamiętasz "Żądło"?
I Paula Newmana (Neumanna?), który przekręcał nazwisko Doyla Lonnegana podczas ekskluzywnej partii pokera w wagonie kolejowym?

Jedna z moich ulubionych scen filmowych. Bezczelny Newman z butelką Ginu, który wyciera sobie nos krawatem Lonnegana...


Doyle Lonnegan: Mr. Shaw, we usually require a tie at this table... if you don't have one we can get you one.

Henry Gondorff: That'd be real nice of you, Mr. Lonniman!

Doyle Lonnegan: Lonnegan.

[Gondorf nods and burps in response]

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Żądło pamiętam – że oglądałem. Intryga była tak zawiła, że z wysiłku wszystko zapomniałem. Poza muzyką Joplina, rzecz jasna.

Przekręcanie nazwisk to dość ciekawe zagadnienie, można by antologię ułożyć.

Tu kilka ciekawych przypadków:
Name distortion is a common sport in UK
http://tinyurl.com/6nd4tf

Anonimowy pisze...

dwie anegdoty profesora Nedobila
Kwiku, jak Ci się jego nazwisko tak spodobało, to opowiem Ci dwie jego anegdoty. Zaliczam je do najlepszch, jakie słyszałem. Dotyczą okresu okupacji niemieckiej w Pradze, kiedy Nedobil był jeszcze studentem albo uczniem liceum.

Zakładam, że są prawdziwe.

1. anegdota.

Reinhard Heydrich wprowadził w czeskim protektoracie niemieckie nazwy ulic i przystanków. Przykładowo Hostovice nazywały się Hostowitz, Pardubice Pardubitz, a Lodenice Lodenitz. W tramwajach konduktorzy mieli obowiązek zapowiadać przystanki w dwóch językach, ale na ogoł im się nie chciało.

Mówili więc: "Hostowitz", potem robili pauzę, rozglądali się i jakby ziewając dodawali: "eee...". "Pardubitz", pauza i "eee...", "Lodenitz", pauza, "eee..."

2. anegdota

W 1943 profesor Nedobil zobaczył na ulicy murzyna. Tego, w jaki sposób znalazł się w Pradze w środku wojny, nie umiał sobie potem nigdy wytłumaczyć. Chciał coś z niego wyciągnąć, ale murzyn za słabo znał czeski. Wydukał tylko, że przyjechał z Afryki.

Akurat obok było kino, przy wejściu do którego stało paru niemieckich żołnierzy z dziewczynami. Nedobilowi strzeliło do głowy, żeby zaprosić murzyna na film i ten zgodził się natychmiast.

Kiedy jednak kupili bilety, okazało sie, że portier ma problem. Nie wiedział, czy wolno mu wpuścić murzyna. Pokazał na szyld z napisem "tylko dla aryjczyków", spojrzał na Niemców, podrapał się w głowę i powiedział profesorowi Nedobilowi do ucha: "skąd mogę mieć pewność, czy ten pan jest aryjczykiem?"

"Jak to?", wykrzyknął Nedobil. "Nie widzi pan? Przecież to jest aryjczyk stuprocentowy!".

Portier rozejrzał się i wpuścił ich do środka.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Druga wygląda na zmyśloną, ale pierwsza może robić za dwie.

O Murzynku, którego nie chcieli przyjąć do Hitlerjugend, na pewno słyszałeś:
http://en.wikipedia.org/wiki/Destined_to_Witness

Anonimowy pisze...

@ kwik
Oczywiście nie wie wiem tego, bo i skąd, ale jestem raczej przekonany, że Nedobil opowiedział prawdę. Rozmawiałem z nim i to nie był ktoś, kto wymyśla coś sobie dla efektu, żeby zabłysnąć w towarzystwie. To prędzej pasowałoby do Neumanna, ale nie do niego.

Może jestem zarozumiały, ale wydaje mi się, że umiem to odgadywać. A poza tym nie chodzi tu o murzyna, który jest w połowie Niemcem i który w swojej dziecięcej naiwności marzy o zapisaniu się do Hitlerjugend. Bohaterem tej historyjki jest murzyn prawdziwy - stuprocentowy:) - którego ktoś wprowadza mimo zakazu do kina w okupowanym kraju.

A to mogło się wydarzyć. Dziwić może obecność tego murzyna w Pradze w środku wojny, ale ona też - właśnie dlatego, że jest tak surrealistyczna, podnosi wiarygodność tej opowieści.

Anonimowy pisze...

Nedobil revisited
Wczoraj próbowałem znaleźć Nedobila w Googlach, ale bez powodzenia. Również jego tomu esejów etnograficznych o prawie vendetty i mongolskich szamanach z odręczną dedykacją nie znalazłem w mojej biblioteczce. W trakcie poszukiwań przyszło mi do głowy, że zapewne z powodu tych mongolskich inklinacji Nedobila Neumann podejrzewał go o współpracę z KGB...

Ciekawe, co się z nim stało? Z rozpędu sprawdziłem też Neumanna, ale Neumannów w Googlach są setki. Nie pamiętam nawet, jak miał na imię. Nie wiem też, jak skutecznie odsiewać Neumannów słowackich od czeskich, polskich, węgierskich i innych, o których nawet nie chce mi się myśleć. Co za kosmopolityczne nazwisko! Kto wie, może osiedlił się w Kaliforni i nazywa się teraz Newman? Tak jak nikomu nieznany Helmut Neustadt, który w Australii przemienił się w słynnego Helmuta Newtona?

Ale Nedobilów, poza jednym, który nie wchodził w rachubę, w Googlach nie było. Co wskazuje, że nazwisko jest rzadkie. Kiedyś poznałem przelotnie Niemca o nazwisku Niebühl. Sto albo dwieście lat temu któryś z jego przodków mógł nazywać się Niebył albo Niedobył... Czemu nie? W niemieckim igrek i u umlaut brzmią tak samo. Tak więc prawdopodobieństwa, że jakis parafialny skryba przerobił Niebyła na Niebühla, wykluczyc nie można.

Choć Niebühl to także nazwa miejscowości w Szlezwiku Holsztynie, której związki z profesorem Nedobilem mogą być wątpliwe....

Anonimowy pisze...

@ wartburg
No tak, firma go zlikwidowała i wyczyściła wszelkie ślady po nim.
Poza tym blogiem. Mam nadzieję, że wiedzą przynajmniej, że nie trzeba mnie zaraz zabijać, wystarczy zgłosić blog do usunięcia. Ale Tobie nie zazdroszczę.
A może on się nazywał Navratil i tamten złośliwiec przekręcał go na Nedobil? Że niby navratil, ale nedobil?

Anonimowy pisze...

>kwik
Tak, skoro nedobil, to sam wydal na siebie wyrok...

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Mnie nie jest do śmiechu. Nie jestem Chuckiem Norrisem.
To, że zabiją, to pół biedy. Ale jak pomyślę, że jakaś kanalia będzie się potem pode mnie podszywać i ludzi zwodzić... Hołłoł. Proszę uważać, gdybym składał kiedyś Pani jakieś niestosowne propozycje, to na pewno już nie będę ja.

Anonimowy pisze...

>kwik
Na pocieszenie dodam, ze ONI tez nie sa Chuckiem Norrisem.:)
Zastrzezenie niepotrzebne. W ZYCIU nie przyszloby mi do glowy, ze bylby Pan zdolny skladac niestosowne propozycje...;-p

Anonimowy pisze...

kwik
uwielbiam ten film :)

w ramach rekonesansu pozdrawiam

Anonimowy pisze...

@ max
Fajnie, że czasem zajrzysz. Czy te Twoje pszczółki to były na lebiodce (oregano)?

Anonimowy pisze...

Profesor Nedobil był b. delikatnym człowiekiem
- z dobijaniem, względnie niedobijaniem, na pewno nigdy nie miał nic wspólnego. Poszlaki wskazują, że po czesku nedobil oznacza - nie dotarł.

W internecie natrafiłem na informację o sztuce czeskiego dramaturga Milana Brychta "Ráj, který Kolumbus nedobil". Jak się domyślam, na polski należy to przetłumaczyć jako - raj, do którego nie dotarł Kolumb.

Potem przyszło mi do głowy, że mogłem źle zapamiętać jego nazwisko. I że nie nazywał się Nedobil, tylko np. Nedopil. I faktycznie - znalazłem jednego Nedopila.

Doktora Norberta Nedopila, ordynatora oddziału psychiatrycznego kliniki uniwersyteckiej w Monachium od 1992 roku.

Ale to nie on.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Popłakałem się ze śmiechu.
Po polsku też się dobija i cumuje, być może czeski nie ma tej dwuznaczności.
A może on się nazywał Netopil?

Anonimowy pisze...

Tego wykluczyć nie mogę...
Bardzo możliwe, że profesor nazywał się Netopil.

Albo może... Netopek?

Wtedy koło zamknęłoby się gdzie indziej. Na płaszczyźnie dokonań sportowych. Profesorowi Neumannowi Navratilowa mogła się kojarzyć z Zatopkiem.

Anonimowy pisze...

kwik
zgadza się:)

coś ciekawego o nich wiesz może?

p.s do Ciebie zawsze zaglądam , nie zawsze rozumiem o

co idzie, no ale zajrzeć zajrzę:)

pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Anegdota profesora Mestana
Jednak z moja pamiecią nie jest tak źle. Przypomniałem sobie właśnie, że obok profesorów Netopka i Neumanna był tam jeszcze jeden Czech, czy też wówczas jeszcze Czechosłowak, ale w sumie Czech - profesor Antonin Mestan z uniwersytetu we Fryburgu brezgowijskim.

Był błyskotliwy i świetnie mówił po polsku. Bez cienia akcentu. Zresztą trudno się dziwić. Skończył polonistykę. Tłumaczył na czeski Mickiewicza. Napisał też historię literatury czeskiej XIX i XX wieku (Geschichte tschechischer Literatur im 19. und 20. Jahrhundert. Kolonia - Wiedeń 1984).

Mestan (jego nazwisko wymawiało się Mieszcian, a więc... mieszczanin) opowiadał mi o swoich studenckich wizytach w Warszawie pod koniec lat pięćdziesiątych. Czuł się tam jak ryba w wodzie. Wszyscy brali go za Polaka.

Kiedyś na stadionie dziesięciolecia wdał się w rozmowę z jakimś przypadkowo poznanym emerytem.

Tamten zaczął go o wszystko - jak to w Polsce - drobiazgowo wypytywać. Ile ma lat, czy załozył już rodzinę i czym się zajmuje? Mestan odpowiedział zgodnie z prawdą, że jest studentem.

"Aha, a co pan studiuje?"

"Polonistykę".

"No tak, polonistykę... Czyli gdzie? W Warszawie?"

"Nie, w Pradze".

"Jak to na Pradze?"

"Nie na Pradze, tylko w Pradze. W Pradze czeskiej"

Emeryt był wstrząśnięty. Złapał się za głowę i wykrzyknął: "Człowieku, czyś ty zgłupiał? Polonistykę studiujesz u tych PepiczkÓw? Zasranych?"

Anonimowy pisze...

@ max
Czy o lebiodkach coś wiem? Wiem tylko, że lebiodka jest z rodziny jasnotowatych (Lamiaceae), można to nazwać niezbędnym minimum :)

Podobno najlepsza do fotografowania motyli jest budleja (omżyn): http://en.wikipedia.org/wiki/Buddleja

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Mesztan nawet w wikipedii jest, ale tylko polskiej:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Antonín_M칻an

To raczej niemożliwe, żeby nie było śladu profesora antropologii w sieci. Nawet w Polsce profesor musi mieć przynajmniej jedną publikację. Sam już jestem ciekaw, jak się ten Nepotil nazywał. Ale nie ma pośpiechu :)

Anonimowy pisze...

@ kwik
No właśnie! Czy istnieje coś takiego jak czeska wikipedia? Z moich (na pewno dyletanckich) poszukiwań wynika, że nie. Mesztana też udało mi się odnaleźć dzięki polskiej wikipedii. W sumie zajmował się Polską...

Ale Nedobil-Navratil zapadł się jak pod ziemię.

Jestem rozczarowany internetem. Daje jedynie złudzenie, że możemy dotrzeć do informacji, których szukamy.

Namiastkę złudzenia.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Oczywiście jest czeska wikipedia, najłatwiej się na nią przełączyć przez jakieś fundamentalne hasło, np. z M칻ana przez Praga. Wtedy z lewej na marginesie masz hasło Praga w kilkudziesięciu językach.

W sieci rzecz jasna jest tylko to, co ktoś tam wrzucił. Wtedy przy odrobinie wprawy da się znaleźć. Przy szukaniu czegoś, co się ociera o naukę, nieodzowny jest Google Scholar, jeśli ktoś coś publikował, to powinien tu być :
http://scholar.google.com

Anonimowy pisze...

wracając do Lubitscha...
Kwiku, mam nadzieję, że nie posądzisz mnie o spamowanie, ale po namyśle postanowiłem podrzucić Ci wpis, który niecały tydzień temu zamieściłem na blogu Cezarego Krysztopy.

Napisałem go pod wpływem "To Be or Not to Be" i naszego odkrywania Lubitscha. Początkowo chciałem dać go tutaj. Znalazłem jednak na blogu Krysztopy karykaturę mającą pewien zwiazek ze sceną, o której pisałem... Dlatego dałem go tam.

Czego potem pożałowałem, ponieważ nie wygląda na to, że został zrozumiany.

Tak więc jeszcze raz wracam do "To Be or Not to Be" i do dialogu z panem Rawiczem...

Wczoraj odświeżyłem sobie za pośrednictwem YouTube jedną z najlepszych komedii, jakie znam, "To Be or Not to Be" Ernsta Lubitscha.

Pewnie dlatego Twoja karykatura skojarzyła mi się z jednym z dialogów tego filmu. Rzecz dzieje się na próbie w jednym z warszawskich teatrów, gdzie ma być wystawiona sztuka "Gestapo" na parę dni przed wybuchem wojny. Aktorzy w mundurach dostojników III Rzeszy kłócą się z powodu statysty przebranego za Hitlera, który samowolnie powiększył sobie rolę. Odpowiadając na pozdrowienie "heil Hitler" okrzykiem "I heil myself".

Po niemiecku "heil" oznacza zdrowie, "heil Hitler" należy przetłumaczyc jako "zdrowie Hitlerowi". "Heil" może być także użyte w formie czasownikowej, "heilen" - uzdrawiać, tak więc "I heil myself", po angielsku "heal", oznacza "uzdrowię się sam".

Kłótnia miedzy reżyserem i aktorami osiąga punkt szczytowy, kiedy jeden z nich, w mundurze marszałka lotnictwa, zaczyna się awanturować, że marnotrawi swój senny czas z powodu jakiegoś drugorzędnego aktorzyny, który chce zwrócić na siebie uwagę...

"Mister Rawicz, what you are, I wouldn't eat" (jest pan czymś, czego nawet bym nie zjadł) mówi do niego kolega statysty, który wywołał zamieszanie w teatrze.

"How you dare, to call me a ham!" (jak pan śmie nazwać mnie szynką!) odpowiada mister Rawicz.

http://de.youtube.com/watch?v=4cj-deQuru8&feature=related

ten dialog jest między 05:11 - 05:25

Dodam jeszcze, że angielska szynka (a ham) brzmi tak samo jak polski cham. I że kolega statysty, który w filmie Lubitscha gra Hitlera, nazywa się Greenberg.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Myślałem, że tam jest "Heil myself", bez "I". Twoja wersja jest ciekawsza, ale nie mogę teraz sprawdzić.

Polski cham jest od syna Noego. Jak w takim razie nazywa się ten syn po angielsku? Zaraz zobaczę.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Zdumiewające - Ham!

Anonimowy pisze...

>kwik
Jednak chyba Cham...

Anonimowy pisze...

>kwik
obcielo koniec
"Ham" wyglada troche zbyt...wieprzowo, jak na syna badz co badz Noego....;-)

Anonimowy pisze...

ham
z mojego ulubionego, choć niewiarygodnego, słowniczka etymologicznego:
http://www.etymonline.com/index.php?search=ham

ham (1)
"meat of a hog's hind leg used for food," 1637, from O.E. hamm "hollow or bend of the knee," from P.Gmc. *kham- (cf. O.N. höm, M.Du. hamme), from PIE *konemo- "shin bone," originally "be crooked" (cf. Gk. kneme "part between the knee and ankle," O.Ir. cnaim "bone"). Ham-fisted (1928) was originally in reference to pilots who were heavy on the controls.
ham (2)
"overacting performer," 1882 Amer.Eng., apparently a shortening of hamfatter (1880) "actor of low grade," said to be from an old minstrel show song, "The Ham-fat Man" (1863). The song itself, a black-face number, has nothing to do with acting, so the connection must be with the quality of acting in minstrel shows, where the song was popular. The notion of "amateurish" led to the sense of "amateur radio operator" (1919). The verb in the performance sense is first recorded 1933.

Anonimowy pisze...

@ kwik
raczej na pewno mówi "I heil myself". Ogladałem ten film parokrotnie w wersji niemieckiej i wtedy mówił "Ich heile mich selbst", a publiczność wyła ze śmiechu.

Nawiasem mówiąc widziałem wczoraj w telewizji niemieckiej jakiś materiał krajoznawczy z Saksonii. Renciści z dawnej NRD uskarżali sie w nim na upadek obyczajów wśród turystów odbywających górskie wędrówki.

"Kiedyś wszyscy się pozdrawiali. Mówili na widok innego turysty "Berg Heil", a dzisiaj przechodzą obok siebie i nic..."

A cham po angielsku to zawsze był "boor". Tak jak w polskim oznaczał kiedyś chłopa. Holenderski "boor" jest niemieckim "bauerem". Stąd wojna burska.

Anonimowy pisze...

>kwik
To potwierdza genialnosc gry slow w filmie - 2 znaczenia zamierzone; ciekawe, czy quasi polskie takze.

Ale Cham Noego to Cham, po angielsku tez.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Jakie góry taka kultura.

Anonimowy pisze...

@ MEP.
W mojej wikipedii jest Ham, a innej nie MAM.
http://en.wikipedia.org/wiki/Ham%2C_son_of_Noah

Anonimowy pisze...

@ kwik
z tego wynika, że "ham" po angielsku to kabotyn.

Po niemiecku "der Schmierenkommediant" - czyli drugorzędny aktor, który gra swoją rolę ze zbytnią przesadą.

ham (2)
"overacting performer," 1882 Amer.Eng., apparently a shortening of hamfatter (1880) "actor of low grade," said to be from an old minstrel show song, "The Ham-fat Man" (1863). The song itself, a black-face number, has nothing to do with acting, so the connection must be with the quality of acting in minstrel shows, where the song was popular. The notion of "amateurish" led to the sense of "amateur radio operator" (1919). The verb in the performance sense is first recorded 1933.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
W angielskich napisach nie ma "I"
stąd ściągnięte:
http://www.allsubs.org

00:04:44,000 --> 00:04:45,399
Heil Hitler!
Heil myself.
That's not in the script.
But, Mr. Dobosh, please.
That's not in the script, Mr. Bronski.
But it'll get a laugh.
I don't want a laugh here.

Anonimowy pisze...

Wartburgu nieoceniony
Do wojen "burskich" na białego osadnika Kraju Przylądkowego mówiono "Boer".
Na początku XX wieku "Boer" brzmiało sympatycznie.
Było symbolem zbrojnego oporu samorządnych chłopów przeciw imperializmowi najpotężniejszego wówczas imperium świata. Walki Dawida z Goliatem.
Teraz dzięki Tobie rozumiem dlaczego zamieniono "Boer" na "Boor" czy też "Bur". Nie tylko ze względów na angielską lingwistykę.
pozdrawiam

Anonimowy pisze...

@ MEP.
A swoją drogą to fascynujące zagadnienie - kto pierwszy przestał jeść wieprzowinę, bo odkrył, że dostaje się od tego przykrych pasożytów (włosień, tasiemiec uzbrojony)?

Anonimowy pisze...

@ MEP.
To wcale nie jest takie proste, jak myślałem.
http://en.wikipedia.org/wiki/Kashrut#Hygiene

Anonimowy pisze...

@ kwik
w angielskim, szczególnie w tym mówionym i w związku z tym także w jego zapisach, niektóre głoski albo i całe słowa są niekiedy pomijane. Np. I'd like zamiast I would like. Angielski mówiony lubi się skracać.

Bywa, że i to "I" jest połykane, co w zapisie dialogu filmowego może być uwzględnione, bo w ten sposób staje się autentyczniejsze, choć nie jest zbyt poprawne gramatycznie. Wystarczy wsłuchać się w teksty piosenek Dylana, Joplin albo Kristofersona. Tego "I" często tam nie ma.

Ale tak się mówi. Nie należy tak pisać, ale czasami wolno tak zapisywać

Tak więc to "Heil myself" - można przetłumaczyć ze względu na to "myself" tylko w odniesieniu do pierwszej osoby liczby pojedynczej - uzdrowię się sam.

Mister Dobosz mógł też powiedzieć "Heil yourself", ale wtedy oznaczałoby to coś innego:)

pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Witku,
miło Cię znowu "usłyszeć". Dawno Cię nie było. Wystarczy przyjrzeć się uważniej obrazom Boscha, Breugla albo van Gogha, żeby zrozumieć, dlaczego Holendrzy byli zawsze dumnymi chłopami - obojętnie, czy słowo to było wymawiane jako boor, boer, czy bauer...

pozdrawiam

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Ja jednak podejrzewam, że tłumacz niemiecki wykazał się kreatywnością. Ściągnąłem jeszcze napisy po hiszpańsku, francusku i niemiecku:
Heil, yo mismo.
Heil moi-meme!
Ich heil mich selbst.

Anonimowy pisze...

@ kwik
jeśli chodzi o hiszpański, to nie mogę być ekspertem, bo nigdy go się nie uczyłem. Francuskiego co prawda uczyłem się, ale było to tak dawno temu, że ekspertem nie jestem na pewno. Choć z tego, co zdołałem zapamiętać, w wersji francuskiej Mr. Dobosh mówi to samo, a nawet jakby i więcej, niż w wersji niemieckiej i angielskiej. Pobrzmiewa mi to trochę jak "to ja będę tym, który się uzdrowi".

Co do kreatywności niemieckiego tłumacza, to pozwolę sobie przypomnieć, że niemiecki był językiem ojczystym Lubitscha i paru aktorów, którzy w tym filmie występują.

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Znam tylko angielski (jako tako) i rosyjski (jeszcze gorzej), ale przecież wszystkie języki indoeuropejskie są podobne (wystarczy zobaczyć, jak jest mleko). Tak więc każdy może być ekspertem, wystarczy chęć szczera. Sądzę, że tłumacz niemiecki wydobył dowcip, który był już w oryginale i tyko czekał na odkrycie. Całkiem niezły przykład tłumaczenia lepszego od oryginału.

Anonimowy pisze...

kwiku,
chyba niezupełnie się zrozumieliśmy. Jutro postaram się to wyjaśnić. Bo w tej chwili padam na nos.

życzę dobrej nocy

Anonimowy pisze...

póki co to nie wszystko
Na boku (nie wiem, lewym czy prawym, choć takie rzeczy są istotne w Salonie): cała rozmowa o starych filmach skłoniła mnie do sprawdzenia czy jest w YouTube jakiś urywek dzieła "OK Neron" i doprowadziła do odkrycia zjawiska, które skromnie proponuję nazwać "prawem andsola": nie wszystko co głupie jest już w Sieci.

Anonimowy pisze...

poprawka
Prawo zdechło. Wystarczy dodać e ("OK Nerone") i głupotka jest jak znalazł. Żeby nie stracić wprawy, sformułuję zastępcze prawo: łatwiej znaleźć zgubę niż zgubić znajdę.

Anonimowy pisze...

@ andsol
Nie wszystko, ale to już jest:
http://www.youtube.com/watch?v=QGKSjVmMqHE

Anonimowy pisze...

@ andsol
A, widzę że byłeś szybszy :)

Anonimowy pisze...

@ kwik
jeszcze raz wracam do "heil myself". Tego po prostu nie da się inaczej przetłumaczyć na niemiecki, jak "ich heile mich selbst", a na polski "sam się uzdrowię".

Dlaczego? Ponieważ "myself" występuje jedynie w związkach z pierwszą osobą liczyby pojedyńczej, tak więc może odnosić się tylko do... mnie samego.

A to że brakuje "I", niczego przecież nie dowodzi. Pominięcie "I" miało imitować slang, a więc język gramatycznie niepoprawny, którym Lubitsch ożywiał dialogi w swoim filmie.

Podobnie jest ze zwrotem "Mr. Rawicz, what you are, I wouldn't eat", który z literacką angielszczyzną też ma niewiele wspólnego.

pozdrawiam

Anonimowy pisze...

mowa ludu
I jeszcze jedna uwaga. Szczególnie w scenariuszach filmowych odchodzenie od obowiązujących zasad gramatycznych należy do ulubionych zabiegów. Scenarzyści niczego tak się nie boją, jak zarzutu, że ich bohaterowie posługują się językiem książkowym.

Dlatego przy byle okazji popisują się znajomością niegramatycznej mowy ludu.

Anonimowy pisze...

"heil Hitler" i "heil Hitla"
w filmie Lubitscha zwrócił moją uwagę jeden z aktorów, który niczym rodowity Niemiec pozdrawiał führera okrzykiem "heil Hitla", a nie "heil Hitler"... Chodzi o niesamowitą rolę szefa SS Ehrharda, znanego w Londynie jako "concentration camp Ehrhard". Zrobiłem research w internecie i okazało się, że grał go niejaki Sig Ruman urodzony w 1884 w Hamburgu - zapewne jako Siegfried Ruhmann - który wyemigrował do Stanów w 1924.

Mimo zaawansowanego wieku udało mu się zrobić znaczącą karierę w Hollywood. Uchodził za ulubieńca publiczności i jednego z najbardziej rozpoznawalnych odtwórców ról drugoplanowych. Ze wzgledu na akcent grał zazwyczaj Niemców i nazistów. Odkryli go bracia Marx do pospołu z Johnem Fordem i później Lubitschem. Grał także w filmach Billy'ego Wildera, Johna Hathawaya i Anthony'ego Manna. Partnerował m.in. Humphreyowi Bogartowi, Jerry Lewisowi, Gregrory'emu Peckowi, legendzie kina niemieckiego - Peterowi Lorre i Ronaldowi Reaganowi. Np. w filmie "Desperate Journey", w którym Reagan gra brytyjskiego pilota zestrzelonego przez Niemców nad Polską...

Jeszcze zanim doszedłem do tego, że Sig Ruman był Niemcem, zwróciłem uwagę podczas oglądania na Youtube filmu "To Be or Not to Be", na jego uderzające podobieństwo do Hitlera:)

Oczywiście był "postawniejszy" i "lepiej zbudowany", ale rysy twarzy i mimika wydały mi się naraz znajome:)

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Siegfried Albon Rumann jest wikipedii:
http://en.wikipedia.org/wiki/Sig_Ruman

Wolę tłumacza skromnego i wiernego. Ja bym to przetłumaczył zwyczajnie - "Heil sam siebie". Twoje "Sam się uzdrowię" zamienia prosty dowcip w coś, co nadaje postaci Hitlera taką głębię, że zaczynam doceniać interwencję Dobosza. W moim wariancie Hitler z zadowoleniem przyjmuje pozdrowienia i dodatkowo sam się pozdrawia. W Twoim jest wielki i nieco nastroszony - po co mu te wszystkie pozdrowienia, jeśli on sam może się pozdrowić (i uzdrowić) najlepiej.

Proponuję pozostać przy własnych zdaniach.

Na moje oko w "Mr. Rawicz, what you are, I wouldn't eat" nie ma nic gwałcącego angielszczyznę.

Anonimowy pisze...

kwiku, wyjaśnij różnicę
pomiędzy "Heil sam siebie" (co nie byłoby raczej dobrą polszczyzną), a "uzdrowię się sam"? Przypomnę tylko, że "heilen" nie oznacza po niemiecku, ani po angielsku (to heal) - pozdrawiać, tylko "uzdrawiać".

I o jaką głębie Hitlera chodzi Ci w tej scenie?

Bo nie rozumiem...

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Już zajeździliśmy dowcip na śmierć, więc pewnie można dalej. W Heil Hitler rzecz jasna nie chodzi o uzdrowienie, tylko pozdrowienie, czyli życzenie zdrowia przy powitaniu, co jest starą tradycją. Normalnie ludzie życzą sobie zdrowia nawzajem, ale gdy bardzo kochają swego wodza, to wolą życzyć jemu. Tłumacz niemiecki powiększył dowcip (przy założeniu, że w oryginale było Heil myself, a nie "I heil myself"). Tłumaczenia na inne języki (poza niemieckiem) sugerują chyba, że było bez "I".

W moim podręcznym słowniku angielskiego jest:
hail - exclamation (archaic) expressing greeting or acclaim : hail, Caesar!
Czyli tradycyjne rzymskie pozdrowienie.

Dlaczego Hitler mówiący, że sam się uzdrowi, jest głębszy? Bo obdarzony jest nie tylko zdolnością autorefleksji, ale i przekonaniem o swej mocy samouzdrawiającej.

Anonimowy pisze...

kwiku,
to jest jeszcze inaczej. W czasie kiedy Lubitsch kręcił swój film, zwrot "Heil Hitler" znany był całemu światu. Tak jest zresztą do dzisiaj. Każdy go zna i kadz rozpoznaje. Nawet ktoś, kto nie uczył się niemieckiego, wie, co oznacza.

Czy też może wydaje mu się, że wie?

Słyszałeś zapewne o leksykalizacji? W ten sposób językoznawcy nazywają proces zrywania się więzi słów z tym, co oznaczają, w wyniku ciągłego powtarzania. Używamy wielu wyrażeń z przyzwyczajenia. Wydaje się nam, że je rozumiemy, co nie oznacza, że rozumiemy je zgodnie z tym, co oznaczają. Ta „wiedza” musi być brana w cudzysłów.

Nie inaczej jest z wyrażeniem "Heil Hitler". Sami Niemcy mają z nim problemy. Na stronach internetowego słownika niemiecko-angielskiego dotarłem niedawno do pouczającej debaty na temat "Sieg Heil". Jakaś Amerykanka zwróciła się do użytkowników słownika z prośbą, żeby pomogli jej przetłumaczyć ten zwrot na angielski. Bo rzeczywiście jest problem. Jak to rozumieć? Zwycięstwo zdrowia? Zdrowie zwycięstwu? I jedno i drugie brzmi nonsensownie. Po polsku można by od biedz spróbować z chwałą, np. „chwała zwycięstwu”, ale chyba raczej nie. Bo „chwała” (Ehre) i zdrowie to jednak coś zupełnie innego.

We wspomnianej debacie w internetowym słowników wpisy były w dwóch językach – niemieckim i angielskim. Wśród dyskutantów nie zabrakło germanistów. Znalazło się parę wypowiedzi, które dość interesująco tłumaczyły starogermańską ponoć etymologię pozdrowienia „Sieg Heil”, ale na angielski nikomu nie udało się go przetłumaczyć.

Tłumaczenie musi mieć sens, a w zbitce „Sieg Heil” wyraźnie go brakuje…

Za to ktoś przytoczył doskonały dowcip, który podobno opowiadano sobie w III Rzeszy. Na ulicy w Berlinie spotyka się dwóch psychiatrów. Jeden zwraca się do drugiego: „Heil Hitler”. Na co tamten: "Heil Du ihn!" „Sam spróbuj go uzdrowić!”

Nie wykluczone, że był inspiracją dla Lubitscha. Genialność dowcipu „Ich heile mich selbst – I heil myself” z filmu „To Be on Not to Be” polega na DELEKSYKALIZACJI słowa „Heil” w zwrocie „Heil Hitler”. Lubitsch kładzie akcent na jego pierwotnym znaczenie i przez to doprowadza publiczność do paroksyzmu śmiechu. Żałuj, że nie oglądałeś tego filmu w Niemczech.

Gdyż „heilen” nie oznacza po niemiecku „pozdrawiać”, ani uniesionej ręki w tzw. "Hitlergruß", czyli hitlerowskim pozdrowieniu, jak Ci się mylnie mogło wydawać.

Słowo to oznacza (tak jak „to heal” w angielskim) „leczyć”, względnie „uzdrawiać.

Nigdy zaś „pozdrawiać” - po niemiecku "grüßen"

Pozdrawiam:)

Anonimowy pisze...

@ wartburg
Nie pośmiałbym się wcale oglądając ten film po niemiecku, bo nie znam niemieckiego.

Po przetłumaczeniu na polski "Uzdrowię się sam" trzeba by dać przypis, wyjaśniający o co chodzi. W kinie to nie jest możliwe, zresztą nikt się nie śmieje czytając przypisy.

U nas ostatnio w kinach króluje szkoła Wierzbięty - rozstrzyga reakcja publiczności, im więcej śmiechu, tym lepiej. Nawet jeśli tłumaczenie zupełnie odjeżdża od oryginału. No więc wcale bym się nie zdziwił, gdyby dziś to ktoś przetłumaczył "Ja tyż poproszę pięć piw".

Anonimowy pisze...

no tak...
to na pewno moja wina, że znam niemiecki i angielski. I że z Niemcami i Anglikami mogłem śmiać się z tego dowcipu.

Chyba posypię sobie głowę popiołem...

Anonimowy pisze...

>kwik
http://www.newadvent.org/bible/gen009.htm

Lepiej siegnac do zrodel, choc w niektorych tekstach, szczegolnie w komentarzach, rzeczywiscie funkcjonuje wersja do wyboru (Cham/Ham), moze ze wzgledu na wymowe.
:)

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Dzięki, będę się trzymał swojskiego Chama.

Anonimowy pisze...

Love & Death
ukazala sie wlasnie na DVD w Polsce. Za 29,99 PLN - tak przynajmniej podaje "Dziennik" w dodatku kulturalnym.

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Nareszcie jakaś dobra nowina!

Anonimowy pisze...

>kwik
nie cieszmy sie zbyt wczesnie. W Merlinie podaja cene 46 PLN i date sprzedazy od 23 wrzesnia.
To znaczy, ze w detalu bedzie kosztowala, jak inne, 49.99...:-(

Anonimowy pisze...

But...
important thing is not to be bitter...;-))

Anonimowy pisze...

@ MEP.
W Mediamarkcie Alleny były chyba po 29,99. Chociaż niewiele ich mieli.

A zresztą, Szkice Bobkowskiego kupiłem w polecanej przez Jull księgarni pod Rozdrożem z 20% rabatem, więc jestem chyba 13 zł do przodu :)

Anonimowy pisze...

>kwik
13 zlotych!? Wow!;)
To w ogole fajna ksiegarnia jest, choc niepozorna. Mozna tam kupic rzeczy, ktorych w innych juz dawno nie ma, no i mam blisko z pracy.
Za to do Mediamarktow mam daleko. No bo to nie sa, jako sie rzeklo, sklepy dla idiotow.:)

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Oj, nie są dla idiotów. Już kilka razy pani kasjerka pytała się mnie o numer kodu pocztowego - za każdym razem baranieję i z bolesnym wysiłkiem próbuję sobie przypomnieć. Za pierwszym razem spytałem się po co im to, podobno do statystyki klientów. Oczywiście nie trzeba mówić, ale pewnie czułbym się jak paranoiczna świnia gdybym odmówił.

Anonimowy pisze...

>kwik
Ta akcje z kodami prowadza chyba we wszystkich sieciach, szczegolnie wkurza kiedy czlowiek sie miota miedzy tasma , wozkiem pelnym zakupow, karta/gotowka , paragonem... itp.:)
Ja w Warszawie podaje (kod) domowy, a w domu warszawski. Niech mysla, ze SPECJALNIE do nich kawal swiata przejechalam...

Anonimowy pisze...

@ MEP.
A potem podwyższają ceny - klienci zjeżdżają do nas z całej Polski!

Anonimowy pisze...

>kwik
Nie myslalam o tym w ten sposob (tzn. ze nakrecam inflacje). Nie dosc, ze zlosliwa swinia ze mnie, to jeszcze glupia; kolejny dowod na to, ze nie mam co szukac w Mediamarkcie.;)

101!
:)

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Grunt, że chciała Pani dobrze.

Anonimowy pisze...

no i już
Byłem w empiku i miałem w ręku polskie wydanie. Nie miałem za to pieniędzy. I dobrze, spróbuję poszukać taniej. Kosztowało niemal 50 zł.

Anonimowy pisze...

A ja bylam w empiku i ...kupilam. :)
I wczoraj obejrzalam. Bardzo dobre, jednak pod koniec troche nierowne. Mimo to - warto.

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Przepraszam jeśli Panią niepotrzebnie namówiłem; wstyd przyznać, ale ja też tam kupiłem, jestem słabym człowiekiem, leniwym. Co gorsza kupiłem też radiowe rozmowy Borgesa – "W dialogu". Niestety są jeszcze przynajmniej dwie części. Ten snobizm mnie kiedyś wykończy.

Czy Atlas Rand czytała Pani w oryginale? Od dawna mnie to korciło, teraz nie wiem czy ukraść oryginalny tekst z sieci czy kupić książkę po polsku. Ciekawe, co Rand by zrobiła na moim miejscu :)

Anonimowy pisze...

>kwik
Nie ma potrzeby przepraszac. Jestem bardzo zadowolona. Moze sie nawet porwe na Zeliga.
Co do Atlasa to czytalam i tak i tak. Ale przyznam, ze wersja angielska troche sie umeczylam. Raz, ze to jakies 800 stron, a dwa, wersje paperbackowe maja koszmarnie maly druk. Zawazyl fakt zabrania ksiazki w 12-godzinny lot.:) Mysle, ze lektura po polsku sprawi Panu wieksza przyjemnosc. Mnie sprawila, mimo ze juz znalam ksiazke.

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Racja, Atlasa, bo to ten co Ziemię dźwigał. Mnie Atlas ciekawił raczej jako "cóż oni w tym widzą" i nawet nie pomyślałem o przyjemności. Ale wezmę pod uwagę :)
Spróbuję jednak wpierw po angielsku, a jeśli nie podołam, to po polsku.

Anonimowy pisze...

>kwik
Zeby nie bylo, ze nie uprzedzalam: to jest WIELKA AMERYKANSKA POWIESC sensu stricto.:))
Polecam tez bardzo "Ksiege z San Michele". To jest ksiazka o milosci do zwierzat; nie tylko o tym , ale glownie. Powinna sie Panu podobac, nie wiem tylko czy wznawiali.

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Munthe na pewno będzie mi się podobać, ale już tyle lat go odkładam, że pewnie jeszcze poczeka.

A Bakunowy faktor Bartha czytała Pani? To też jest WIELKA amerykańska powieść, chociaż chyba nie tak gruba jak Atlas.

Anonimowy pisze...

>kwik
Nie, nie czytalam; nawet nie wiedzialam, ze istnieje. Rozejrze sie.

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Książka jest naprawdę gruba, więc powinna rzucać się w oczy. Zdaje się ambicją autora było napisanie powieści tak długiej, by tytuł dało się umieścić w poprzek grzbietu.

Anonimowy pisze...

>kwik
;-)))
To jakas rozszerzona Biblia, czy co?

Anonimowy pisze...

@ MEP.
Raczej świntusząca parodia powieści Fieldinga czy podobnych. A więc oczywiście strata czasu.