Pokazywanie postów oznaczonych etykietą paranoja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą paranoja. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 5 maja 2019, 13:57

gdy tatuś się sfajda

Nie będę udawał mocno oburzonego, ostatnia straszna katastrofa Firefoksa (polegająca na wyłączeniu ludziom na wiele godzin wszystkich dodatków, bo nagle nie dało się ich zweryfikować) mało mnie dotknęła bo akurat miałem ciekawsze zajęcia. A teraz jest już trochę po wszystkim, tzn. problem został częściowo rozwiązany. Oczywiście solidaryzuję się ze wszystkimi szybko wymierającymi użytkownikami tej coraz głupszej przeglądarki.

Na szczęście w wyniku wspomnianej katastrofy chyba nikt nie zginął (najwyżej szlag go trafił). A może będą nawet jakieś pozytywne skutki, np. kierownicy Mozilli pójdą w końcu po rozum do głowy, zamiast bez sensu ścigać się z Google (wątpię). Tak czy owak mamy kolejny cenny przykład czym kończy się związanie rąk użytkownikowi. Przy (zapewne zdrowej) tendencji do eliminowania wszelkiego ryzyka coraz częściej stajemy się bezwolnymi ofiarami nieprzemyślanych do końca zabezpieczeń. W nieprzewidzianych okolicznościach — a takie zawsze zaistnieją — możemy tyle, co bezpiecznie zapięte w foteliku dziecko zostawione w rozgrzanym samochodzie.

Starannie przemyślany miękki paternalizm, taki który nie tylko chce pomóc, ale i baczy, żeby nie zaszkodzić, nie jest zły. Ale problem z paternalizmem jest chyba trochę psychologiczny, podobnie jak z dobrymi chęciami w ogóle. Gdy chcesz komuś pomóc łatwo zapominasz o tym, że możesz niechcący zaszkodzić (co innego jak chcesz komuś zaszkodzić, wtedy bardzo uważasz, żeby mu przypadkiem nie pomóc). Rzecz jasna trudno jest realizować dobre chęci skupiając się na niepożądanych skutkach, to optymizm pcha do działania. Apelowałbym jednak do wszystkich optymistycznych dobrodziejów i aktywistów, żeby regularnie konsultowali się z konserwatywnymi pesymistami. Coś może pójść nie tak.

Widzę to jakoś trójpoziomowo. Raz, dwa, trzy. Raz — dajemy użytkownikowi to co działa, sprawdza się w większości przypadków, decydując za niego. Tak jak prawdopodobnie sam by zdecydował (gdyby wiedział co robi). Dwa — może użytkownik wie lepiej. Czasem rzeczywiście wie lepiej, zostawmy mu więc możliwość zapanowania nad sytuacją. Trzy — coś w rodzaju ostatecznego bezpiecznika czy zaworu bezpieczeństwa. Użytkownik jednak ewidentnie nie wie co robi i gdy już nie ma co do tego cienia wątpliwości, to trzeba go ratować. Oczywiście jak ktoś się uprze to w końcu i tak wsadzi gwóźdź zamiast bezpiecznika, na to już nie ma rady. Warto jednak pomyśleć dlaczego miałby to robić.


DODANE: jest już nowa wersja Firefoksa, czyli chyba problem całkiem rozwiązany. Tzn. sytuacja wróciła do normy, ale sensownym rozwiązaniem byłoby jednak umożliwienie użytkownikowi decydowania o tym, które dodatki chce uruchamiać. Firefox już jest niszową przeglądarką, dla ludzi, którzy raczej wiedzą co robią. Zamiast marzeń ściętej głowy o odzyskaniu dawnego znaczenia wypadałoby się z tym pogodzić. A tacy, co mylą Google z internetem przecież nie zaczną używać Firefoksa.

piątek, 11 sierpnia 2017, 23:30

nieszczęścia chodzą klastrami

Wpadła mi w ręce mała książeczka (PDF 1,87 MB), coś w rodzaju dość współczesnego kompendium pseudonauki. Szybko przejrzałem, coraz bardziej zadowolony z siebie, że jestem już tak stary, że od dawna na nic z tego bogatego repertuaru nie dałem się nabrać. Ale potem zrobiło mi się tak sobie, bo może jednak nie ma się z czego cieszyć, może tylko — pewnie podobnie jak autor tego dość zabawnego katechizmu — miałem zwyczajnie i po prostu dużo więcej szczęścia niż inni. Jakoś tam, bez własnych zasług i zalet, czyli mocno niechcący byłem regularnie uprzywilejowany przez maszynę losującą. Jak to mówią, więcej szczęścia niż rozumu.

Nawet jeśli los mnie dotkliwie doświadczał, to zawsze porcjami w granicach moich aktualnych możliwości, nigdy lawiną nieszczęść od czego można tylko zwariować (jak Hiob). Nawet jeśli bywałem przewlekle niezadowolony z siebie, to nigdy aż tak bardzo żeby się powiesić, popaść w alkoholizm albo poddać wieloletniej psychoanalizie. Najwyżej lekka depresja. Miałem więc szansę stopniowo mądrzeć. A może po prostu jestem gruboskórnym chamem. Ale nawet jeśli, to przecież też nie z wyboru. Genetyczne uwarunkowania albo zasługa tych, którzy mnie uczyli i wychowywali.

Wracając do dziełka Berezowa, najbardziej żachnąłem się przy haśle (przytaczam w całości, wytłuszczenie moje): Growth hormones (rBST) Some cartons of milk contain the label “rBST-free”, which means that cows were not injected with a hormone called recombinant bovine somatotropin that causes them to produce more milk. Because you’re not a cow, the hormone does not affect you.

Żachnąłem się, bo choć trochę kiedyś liznąłem fizjologii zwierząt, to akurat nie wiem czy rekombinowana bydlęca somatotropina działa na ludzi czy nie, na pewno nie jest to oczywiste. Np. insulina zwierzęca działa, dopóki nie zrobiono rekombinowanej, podobnej do ludzkiej, produkowanej w drożdżach czy bakteriach używano naturalnej zwierzęcej, zapewne z trzustek bydlęcych, problemem zdaje się nie było to, że nie działała, tylko że — jak wiele obcych białek — może uczulać, szczególnie podawana dożylnie. Gdy pijemy mleko od krów traktowanych białkowym hormonem wzrostu rzecz jasna strawimy ten hormon tak samo jak każde inne białko, jeśli w ogóle jest w mleku (dla porządku dodam, że są też białka niestrawne, np. priony albo zwykła keratyna). Doustnie przyjęty hormon białkowy nie będzie więc działać, zupełnie niezależnie od tego, że faktycznie nie jesteśmy krowami. Teraz sprawdziłem, rekombinowany bydlęcy hormon wzrostu podobno rzeczywiście nie działa na ludzi. Ale autor zbyt mocno ściął zakręt, nie można z góry zakładać, że zwierzęcy hormon nie może działać na ludzi, ludzie przecież też zwierzęta.

Drugie co mnie uderzyło to brak czegokolwiek wprost o globalnym ociepleniu. Berezow sensownie i krytycznie ocenia alternatywne źródła energii, ale generalnie chowa głowę w piasek. Uczciwiej byłoby np. napisać, że każdy staje w końcu przed swoją ścianą i nie potrafi albo nie chce ocenić — pseudonauka czy nie. Albo nawet napisać coś bez sensu. Obawiam się najgorszego i najprostszego, choć globalne antropogeniczne ocieplenie jest niestety brutalnym faktem, to tak już obrosło pseudonauką, że złym ludziom nigdy nie zabraknie pretekstów żeby je nadal cynicznie i skutecznie ignorować. Problem stał się już zbyt poważny, żeby szczerze o nim mówić, można tylko uprawiać politykę. Choćby strusią.

No dobra, przyznaję że też kiedyś dałem się nabrać filmowi o Brockovich, choć miałem wcześniej kontakt z różnymi związkami chromu i jakoś nic mi się nie stało. Ale to było naście lat temu. Poza tym warto dać się oszukać żeby poznać mechanizm. Byle nie za często.

piątek, 17 października 2008, 23:55

tydzień

W ramach walki z Bogiem radzieccy ateiści zaatakowali nawet tydzień. Najpierw ich ulepszony tydzień miał dni pięć, a dzień wolny dla jednych był dniem roboczym dla innych. Po dwóch latach pomysł poprawili, wydłużając tydzień do sześciu dni — dzień wolny był znowu świętem dla wszystkich. Po następnych ośmiu latach, w przededniu wojny z zaprzyjaźnioną III Rzeszą, ostatecznie uznali, że tydzień jednak może mieć siedem dni. Bóg się nad Rosją zlitował, Sowieci wojnę wygrali.

Niechcący znalazłem szukając informacji o historii tygodnia. Hasło w angielskiej wikipedii: Soviet calendar jest naprawdę obszerne. W polskiej znacznie mniej: Kalendarz radziecki.

Tydzień siedmiodniowy wziął się zapewne z uważnego oglądania Księżyca, którego obraz zmienia się w cyklu około 29 i pół dniowym. Księżycowy miesiąc można by naciągnąć do równych 30 dni i dzielić na trzy dziesięciodniowe albo pięć sześciodniowych tygodni, ale co miesiąc ubywałoby pół dnia. Pomysł, żeby jednak trzymać się siedmiodniowego tygodnia, okazał się całkiem rozsądny (i trwały). Był jeszcze jeden mocny argument za siedmiodniowym tygodniem — cykl płciowy u kobiet trwa średnio cztery siedmiodniowe tygodnie.
DODANE: