Prawdziwym przebojem stała się książka koreańskiego mnicha Wan-ki Suna, "Komputer jakiego nie znasz". Buddyjski mnich przekonuje nas, że codzienne używanie komputera, będące źródłem nieustannych frustracji, może być przeżyciem inspirującym i radosnym. Dla swoich czytelników Wan-ki Sun ma kilka prostych rad. Najważniejsza jest ergonomia: dobre oświetlenie, cisza, chłód, komfortowy klęcznik albo fotel, wygodna klawiatura, duży monitor. Ale musi to być komputer Apple! Inne, jak twierdzi Wan-ki Sun "powinny być zakazane, bo są źródłem hałasu i niewymownych cierpień". Używany przez wszystkich Windows jest "po prostu żenujący", a popularny Office "gorszy od komunizmu". Wan-ki Sun żartuje, że laptop jest wynalazkiem demona śmierci, a na kolanach jest miejsce dla kota.
Koreański mnich bezwzględnie zaleca wszystkim naukę szybkiego, bezwzrokowego pisania ("z tym nie ma żartów"), używanie programu sprawdzającego pisownię, a także, co musi wydać się szokujące — naukę podstaw programowania w Pythonie albo Ruby. "Jeśli chcesz naprawdę dobrze robić to, co robisz, musisz umieć o wiele więcej".
Niektórzy kwestionują kompetencje mnicha Wan-ki Suna w dziedzinie, o której — jak sam przyznaje — nie ma zielonego pojęcia. Czy człowiek, który nie widział na oczy komputera, może zajmować się poradnictwem komputerowym? Wan-ki Sun odpowiada, że najważniejszy jest zdrowy dystans — sami jesteśmy źródłem naszych problemów, przecież nim usiądziemy do komputera, już jesteśmy zirytowani. Wan-ki Sun poradnictwem komputerowym zajmuje się od kilku lat. Prowadzi też, choć nie osobiście, stronę internetową.
piątek, 15 maja 2009, 06:56
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
42 komentarze:
Piekne, znaczy popieram pisanie bez patrzenai na klawiaturę, z włączonym ośrodkiem myślowym
p.s Kwiku, jak dodać bloga do oglądanych?
p.s 2
mapka o borówkach vel jagodach bardzo mi się przydała, ale o tym innym razem
pozdrawiam
sorki za ilterówki, nie patrzyłem na klawiaturę :) albo na odwrót
Znaczy się w bloggerze/blogspocie? Najpierw trzeba pod Layout->Page Elements dodać odpowiedni gadżet przez Add a Gadget (jest na dole). U mnie ten gadżet to jest Link List, ale może też być Blog List. A potem już w nim można dodawać poszczególne blogi. Po polsku jest jakoś podobnie:)
Istotą doradztwa jest w rzeczy samej zdrowy dystans. To różni doradcę od fachowca. Taki polityk np. nie powinien szukać rady u polityka, bo na politykowaniu sam się zna. W myśl tej zasady mnich jest zasadny. Chociaż, z drugiej strony, kategoryczność sądów trochę zadziwia.
@max: no właśnie, wielu osobom się myli i uczą się bezmyślowo a z włączonym okiem.
A na serio: gdyby nie pani Mavis Beacon, dziś już chyba byłbym niewidomy, bo nie ma gorszej rzeczy dla wzroku niż te bezustanne zmiany odległości fokalizacji. I nawet się nie wstydzę, że na początku życia komputerowego miałem partycję z Windowsem, bo to było dla niej... Kursy linuksowe nie są tej jakości.
Istotą doradztwa jest też chyba kategoryczność sądów. Chodzi przecież o rozwianie wątpliwości, a nie ich pomnożenie. A w ogóle to chyba łatwiej radzić niż samemu robić :)
-->Kwik, Telemach
Panowie, wyrażę sąd kategoryczny (w jednej z podanych tu interpretacji: "doradczy") - mylicie się przynajmniej nieco! Doradztwo to przede wszystkim dostarczanie wiedzy, składowej ostatecznej decyzji; to czynność pozwalająca pozyskać jak najszerszy, najpełniejszy, najwierniejszy, najprawdziwszy itd. kontekst w procesie decyzyjnym. Przy takim podejściu nie ma niczego dziwnego i niewłaściwego w mnożeniu wątpliwości; doradca wraz ze swoją odpowiedzią nie zdejmuje odpowiedzialności z pytającego (nie wyręcza go, nie decyduje za niego).
Pozdrawiam,
referent
@ referent Bulzacki - to co Pan pisze brzmi sensownie i przekonująco, więc pewnie miałem na myśli jakiś inny rodzaj doradzania. Rolę raczej przewodnika (ang. guide) niż eksperta-doradcy.
Na wszelki wypadek - moja notka jest reakcją na bestseller Knotza "Seks jakiego nie znacie", a raczej wzmiankę o nim znalezioną na BBC: Polish priest publishes sex guide. Ksiądz w roli fachowca-eksperta od seksu jest oczywistym absurdem, ale w roli przewodnika małżonków kochających Boga, czemu nie? Jeśli przez wiele lat uważnie słuchał o problemach seksualnych i radził się fachowców, to mógł dojść do całkiem sensownych wniosków.
To wiarygodność przewodnika, a raczej nasze do niego zaufanie, decyduje o tym, czy skorzystamy z jego rad czy nie. Bo przecież jego wiedzy ocenić nie potrafimy.
Przeczytałem właśnie wywiad z Knotzem w Wyborczej: Seks jest jak życie wieczne. Gdy już gazeta wysyła dwoje dziennikarzy na rozmowę mogliby zaznaczyć, kto o co pytał. Szczególnie ciekaw jestem kto zahaczył o Mechtyldę z Magdeburga (ale chyba nie Pacewicz :)
Panie referencie Bulzacki - ja osobiście nie widzę sprzeczności. W szeroko pojętym procesie decyzyjnym wiedza doradcy jest zazwyczaj warunkiem koniecznym lecz nigdy nieomal nie wystarczającym.Co do wymienionego przez Pana Kwika aspektu wiarygodności pragnę zauważyć, że wiarygodność jest ciekawym i nader złożonym fenomenem, jako że istnieje spora różnica pomiędzy wiarygodnością deklaratywną doradcy a tą, która jest przedmiotem subiektywnego postrzegania przez obiekt działalności doradczej. Czyli, ujmując sprawę kolokwialnie: najbardziej kompetentny i postrzegany przez otoczenie jako wiarygodny doradca, może się spotkać z nieufnością, arogancją lub po prostu całkowitą opornością doradzanego na wszelkie sugestie. I wówczas pojawia się problem podobny do wyników spisu powszechnego w ZSSR, bodajże w 1940 roku. Wynikiem spisu było rozstrzelanie statytstyków o ile dobrze pamiętam.
Pan opisuje sytuację idealną, sytuację która jak wynika z moich licznych doświadczeń, nigdy nieomal nie ma miejsca. Sytuację, w której decydent ufa doradcy, gotów jest podporządkować swoje ego i uznać, że jego własne, początkowe wyobrażenia a nawet sposób sformułowania pytania były błędne.
Bo tu leży, jak sądzę, ten pies. W zdefiniowaniu problemu, ocenie sytuacji i umiejętności sformułowania adekwatnego pytania. Pan zakłada, jeśli Pana dobrze rozumiem, że jest to oczywistość i stan normalny. Ja - że jest to raczej egzotyczny wyjątek. Posunę się nawet dalej: decydent, który jest w stanie poprawnie zdefiniować problem, jest również w stanie odnaleźć rozwiązanie.
I dlatego nie dziwi mnie mnich parający się doradztwem kompu. Mimo skojarzeń z niesławną historią Sun Microsystems w ostatnim czasie.
-->Telemach
Panie Telemachu, z przykrością stwierdzam, że w zasadniczym stopniu polemizuje Pan sam ze sobą. Napisałem bowiem: "Doradztwo to przede wszystkim dostarczanie wiedzy, składowej ostatecznej decyzji [..]", i nie zrobiłem tego przypadkowo. Mam nadzieję, że można było się z tego domyślić, że zdaję sobie sprawę z tego, że: "W szeroko pojętym procesie decyzyjnym wiedza doradcy jest zazwyczaj warunkiem koniecznym lecz nigdy nieomal nie wystarczającym". Nieważne.
Nie zgadzam się też z Panem, zwłaszcza jeśli chce się Pan posługiwać wielkimi kwantyfikatorami, że "decydent, który jest w stanie poprawnie zdefiniować problem, jest również w stanie odnaleźć rozwiązanie". Tak oczywiście bywa, zwłaszcza gdy decydent jest specjalistą w dziedzinie, którą zarządza. Jest na przykład adwokatem prowadzącym kancelarię adwokacką albo inżynierem kierującym przedsiębiorstwem budowlanym. Mnie się tak życie ułożyło, że spotkałem "kierowników", którzy byli nie tylko osobami o trudnym charakterze, z przerośniętym ego, manią wielkości itd. Spotkałem też i takich, rzecz jasna, ale Pana uniwersalizacja jest oparta jedynie na Pana doświadczeniu (być może pechowym), odrzucam ją jako zasadę.
W ten sposób wyjaśniłem też (mam nadzieję), że nie jest to "rzeczywistość i stan normalny", bo rzeczywistość bywa różna, ale tak m.zd. powinien wyglądać trafny model działania, konstrukcja wyjaśniająca na czym powinno polegać doradztwo. Teoretyczny model, jak wiadomo, może być zrealizowany w różnym stopniu; w starciu z przyrodą jest kategorią optymalizacyjną.
referent
-->Kwik
Panie Kwiku, mnie tak bardzo nie dziwi, że ksiądz wypowiada się jako specjalista od seksu. Wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez "specjalistyczną wypowiedź o seksie". Jeśli chodzi o szczegóły techniczne, to pewnie trzeba pójść do kogoś, kto ma duże doświadczenie i renomę fachowca. Jeśli o medyczne - do lekarza. Z kolei w kwestiach seksu jako zagadnienia etycznego można iść z czystym sumieniem do księdza. Można do M. Środy, można do byłego księdza Obirka, ale można i do prawdziwego księdza. Naprawdę, nie wiedzę w tym nic dziwnego; sporo ludzi doskonale godzi ten "paradoks". Poza tym, Panie Kwiku!, nawet święty mógł być kiedyś grzesznikiem. Z tego co się orientuję wiara chrześcijan w zbawienie opiera się zmianie życia i odpuszczenia grzechów. No, co Pan ;)
@ referent Bulzacki - mnie rzecz jasna dziwi ksiądz aż tak bardzo zajęty seksem, więc dałem wyraz. A sukces jego książki sprawi, że zajęty będzie jeszcze bardziej i grozi mu, że w końcu będzie zajęty seksem niemal wyłącznie. Łatwo paść ofiarą sukcesu i ciekawe, jak sobie z tym Knotz poradzi. Obirek w jego wieku też chyba był jeszcze prawdziwym księdzem, dopiero potem przewróciło mu się w głowie.
Knotz mówi, że celibat "zmusza do refleksji, że skoro ludzie chcą tak żyć w dzisiejszym świecie, to może Bóg istnieje". Mnie akurat celibat do żadnych refleksji nie zmusza, ale na pewno dziwi. Celibat to dobrowolna kastracja psychiczna, rzecz trudna do pojęcia dla prostego człowieka (stąd powszechne posądzanie księży o udawanie celibatu). A połączenie celibatu z afirmacją seksu to już naprawdę chodzenie po linie.
-->Kwik
Panie Kwiku, niech Pan da człowiekowi szansę. Wierzę, że skoro mówi, to wie o czym ;) Historia oceni.
Pozdrawiam,
referent
@ referent Bulzacki - no przecież daję. Nie będę gorszy od Wyborczej.
Panie Referencie, niech mnie ręka broni przed polemizowaniem z samym sobą. Lubię istotnie pooglądać zagadnienie z rozmaitych stron, natręctwo takie. Wydaje mi się (z powodów mi bliżej nieznanych), że niekoniecznie muszę mieć rację. Więc obracam i obracam. Czasem wynika z tego mimowolne prezentowanie przeciwstawnych pozycji w jednym wywodzie. Pewnie strach przed kategorycznością. Nic nie poradzę.
W jakiś sposób zazdroszczę Panu tego braku wątpliwości. I pozytywnych doświadczeń ze światłymi, racjonalnie myślącymi i podatnymi na argumenty kierownikami.
-->Telemach
"W jakiś sposób zazdroszczę Panu tego braku wątpliwości. I pozytywnych doświadczeń ze światłymi, racjonalnie myślącymi i podatnymi na argumenty kierownikami".
Wyczuwam złośliwość. Niepotrzebnie. I znowu uogólnienie, z którym nie wiem, czy mam dyskutować, czy je prostować. Czy nie mam. Mam? ;)
Panie Referencie, w stosunku do Pana daleki jestem od złośliwości. Może Pan uznać, że jest to gołosłowna deklaracja. Ale po co? Moje osobiste doświadczenia z decydentami opornymi na rady (które uprzednio explicit zamówili utwierdzając mnie w przekonaniu, że zainteresowani są moją wiedzą i bezstronnym osądem) są być może powodem zmęczenia i związanej z tym frustracji. Trudno mi to ukryć. Od złośliwej sardoniczności jednak mi - mam nadzieję - daleko. Ja Panu naprawdę zazdroszczę. Zazdrość jest dla mnie uczuciem pozytywnym i odległym od zawiści. Pozytywne doświadczenia są godne zazdrości. Zazdroszczę wielu ludziom wielu rzeczy. Takiemu Zygmuntowi Baumanowi np. zazdroszczę wiedzy, zdrowia i umiejętności jasnego formułowania własnych sądów. Michnikowi zazdroszczę szczęścia do lojalnych partnerów w interesach i możliwości odgrywania roli współczesnego ekwiwalentu Sw. Franciszka z Asyżu przebaczającego sobie na prawo i lewo wg. własnego upodobania. Ale np. zdrowia to już nie. Ludwikowi Stommie zazdroszczę czereśni i tego że poznał osobiście Kisiela. Bronkowi Wildsteinowi zazdroszczę czasem samopoczucia i umiejętności pływackich. Dalej, dalej...
Ale po co sięgać aż tak daleko? Weźmy blogosferę rodzimą, obu nam znaną. Ot kilka tendencyjnie wybranych przykładów. Gospodarzowi tego bloga zazdroszczę rozległości zainteresowań i wielu tekstów z przeszłości. Nameste zazdroszczę wiedzy i spokoju. Niejakiemu Bartowi zazdroszczę energii i jeszcze raz energii. Panu zazdroszczę jeszcze dodatkowo precyzji językowej. Jest dla mnie doprawdy zdumiewająca. Babilasom zazdroszczę pogody ducha, humoru i niespotykanej kultury osobistej.
Ja tak proszę Pana mogę się przyznawać do zazdrości w nieskończoność. Bez wstydu. Za mało mamy pozytywnej zazdrości. Tak sądzę.
Proszę, niech Pan nie wietrzy w każdej figurze retorycznej podstępu. W zaprezentowanym przez Pana ciągu argumentacyjnym wyraził się Pan w sposób nader jednoznaczny. Odebrałem to jako uogólnienie i pozwoliłem sobie na ripostę utrzymaną w podobnej konwencji. Może powinienem się przedtem chwilę zastanowić? ;-)
Myślę, że możemy sobie podarować w tym sympatycznym miejscu niejedno. Na przykład wymianę niezamierzonych uszczypliwości. Umówmy się po prostu, że podana przez pana definicja istoty "dobrego i rzetelnego" doradztwa jest również moją definicją. I że niezależnie od tego tzw. życie uczy nas codziennie, iż obserwowana rzeczywistość potrafi od tej definicji dalece odbiegać. Nader wg. moich obserwacji często. Produkując takich frustratów jak ja.
Co Pan na to?
Pozdrawiam serdecznie
T.
Panie Telemach, rzecz jasna, zgadzam się z Panem w całości i bez zastrzeżeń. Nie ma powodu, żeby tworzyć sztuczne problemy. Dziękuję też za miłe słowo, które mnie jednak nieco zdziwiło. Nie to, żebym był przesadnie skromny, jestem jednak pewny że grubo Pan przesadził z tą moją precyzją. Zresztą nieważne; na pewno nie przewróci mi się w głowie ;)
Na koniec słowo o B. Wildsteinie. Nie znam człowieka osobiście, więc mogę go oceniać tylko po czynach i w oparciu o relacje i jego własne komunikaty. O pływaniu nie miałem pojęcia. Dla mnie Wildstein jest cenny ze względu na brak podatności na sofizmaty. Sofizmaty wszystkich tych, których Pan wyżej wymienił, z Baumanem włącznie. To równoważy jego brak talentu, intelektualną miałkość i wszystko inne, co do niego przylgnęło. O!, to tyle ode mnie.
referent
Miało być: "Panie Telemachu". Błąd zecera.
Panie Referencie, ja o Bronisławie W. (którego miałem niewątplią przyjemność poznać bliżej) nie będę tutaj mówił ani źle ani dobrze. Byłoby to nie całkiem fair biorąc pod uwagę naszą wspólną anonimowość i jego bezbronność. Pańska konstatacja dotycząca braku podatności BW na sofizmaty zastanowiła mnie. Abym mógł ocenić wymowę tego poglądu, musiałby Pan sprecyzować, czy chodzi Panu o sofistykę w pierwotnym (i do dziś w historii filozofii kultywowanym znaczeniu) czy też o kolokwialną wykładnię zrównującą sofistykę z mętną retoryką w oparciu o fałszywe lub przemilczane założenia. Może się mianowicie okazać, że zgadzając się ze sobą, mamy jednak na myśli zupełnie coś innego. Ponieważ mam, przyznaję, pewną słabość do radykalnego konstruktywizmu i jego sofistycznych niezaprzeczalnie korzeni, to drogi nasze - mimo identycznie brzmiącej konkluzji mogą się tutaj rozejść.
Ale czy wszyscy muszą wyznawać te same poglądy i podążać tą samą drogą?
Ukłony
T.
Przepraszam za zwłokę, ale jestem w niedoczasie. Oczywiście chodzi mi o te drugie sofizmaty. Do sofistów nic nie mam, praca jak każda inna. Wydaje mi się też, że gdyby wszyscy podążali tą samą drogą byłoby jeszcze gorzej niż jest. Pomijam okoliczność, że to problem akademicki, niemożliwy do zrealizowania w przyrodzie. No, muszę, muszę lecieć, upraszam o wybaczenie!
Ukłony i pozdrawiam,
referent
Panie Kwiku,
Wstąpiłem, zachęcony przez Maxa, za co mu niniejszym dziękuję.
Porady pańskiego koreańskiego mnicha wziąłem sobie do serca dawno, dawno (1987) temu, jak rozumiem, zanim napisał był swoje opus magnum.
W międzyczasie wymyślono Pythona i Ruby, z którymi znam się tylko z widzenia, ale generalny wydźwięk porady jest jak najbardziej i jedynie słuszny.
Pozdrawiam Pana oraz znanego mi skądinąd pracownika administracji państwowej (wraz z żoną;-)
@ merlot - jeśli przez Maksa to proponuję tykanie, bo panuję się chyba tylko z Panem Referentem i Panią MEP. Ale jak Pan sobie życzy Panie Merlocie, jak Pan sobie życzy...
W roku 1987 ujrzałem po raz pierwszy peceta na oczy, miał bursztynowy monitor Hercules, jazgoczącą drukarkę igłową i coś, co przeraziło mnie najbardziej - menadżer plików XTree. Długo nie chciałem mieć z komputerami nic wspólnego, a zmuszony z nimi obcować dostawałem migreny. A jednak obrzydzenie przeszło w zrozumienie.
Autopoprawka: właściwie to karta graficzna była Hercules, a monitor monochromatyczny, kompatybilny z MDA.
kwik, wymienienie pythona i rubyego razem w tym kontekscie to jednak obraza dla spolecznosci pythona - oni nie sa tak nawiedzeni jak ci od ruby. wlasnie jakies pare tygodni temu programisci Twittera (blogowanie dla osob o malym attention span) oglosili, ze zamieniaja ruby na inny jezyk programowania. ci od ruby poczuli sie zdradzeni i niemal nie zjedli biednych programistow twittera. zdradzony nawiedzony geek jest grozny (i smieszny).
@ Cyncynat - wystarczy wymienić dwie ulubione aktorki albo cokolwiek i też ktoś będzie protestował. Ale poruszyłeś ciekawy temat. Że Twitter porzuca Ruby to stara plotka, a o "programistach" Ruby (a raczej Ruby on Rails) trudno wyrazić gorsze zdanie niż opisane tu. Ale zajrzyj też koniecznie pod: Rails Is A Ghetto, warto.
kwik, to zadna plotka: http://www.artima.com/scalazine/articles/twitter_on_scala.html
ja dobrze wiem o przypadku zeda shaw. ja juz od jakiegos czasu nie sledze nawiedzonych xian, ani nawiedzonych okultystow, ale nawiedzonych geekow dalej sledze. zreszta, jesli sam klikniesz na link do ranta zeda, to znajdziesz tam cos innego niz bylo rok temu. zed tez nie jest do konca zdrowy, co tylko wyjasnia jak on sie znalazl w sekcie in the first place.
@ Cyncynat - no właśnie specjalnie poleciłem Ci link do ranta Zeda, bo jest tam teraz prosta łagodna mądrość zamiast wściekłego ranta:) Dla mnie świadczy to o dużym zdrowiu (a całkiem zdrowy to nikt nie jest).
Plotką jest zamiana Ruby na inny język (Scala) czy porzucenie Ruby on Rails. Prawdą jest to, co można przeczytać w linku, który podrzuciłeś:
"We find Ruby and Scala are very complementary. We use Ruby, actually specifically Rails, for things that it is very strong at." Czyli w plotce jest ziarno prawdy.
kwik, zachowanie zeda nie trzyma sie kupy. zupelnie. to, ze teraz inaczej tlumaczy swoj rant? jest takie pojecie: racjonalizacja.
w kazdym razie, z tego co pisza programisci Twittera wynika, ze sprowadzili role ruby do poziomu php - skryptu do generacji stronek w html. i to bardzo niektorych boli. inna sprawa jest to, ze oni wprost wyparli sie podstawowego dogmatu religii dynamicznego typowania, oni wprost powiedzieli, ze statyczne typowanie to jest to czego im brakowalo w produkcji. nie oni pierwsi to odkryli, ale sa widoczni i zealotow boli. rowniez tych od pythona, swoja droga, ale chyba mniej.
w roli dokumentacji, oto reakcja zdradzonego fana: http://blog.obiefernandez.com/content/2009/04/my-reasoned-response-about-scala-at-twitter.html
Racjonalizacja jest raczej objawem zdrowia niż odwrotnie. A wkurwienie też bywa zdrowe, jeśli zakończone spokojną refleksją nad niedoskonałością własną, nie tylko świata.
Zelotyzm jest mi zupełnie obcy, nie przywiązuję się do idei. Dla mnie każda jest dobra, dopóki nie znajdzie się lepsza. Natomiast widzę przewagę zelotów/fanatyków nad takimi jak ja, przynajmniej w niektórych okolicznościach. Bo mi się często nie chce, a im się zawsze chce.
@ Cyncynat - reakcja jest aż tak płaczliwa, bo szczególnie dotknęło go stwierdzenie, że RoR jest "fine for people clicking around Web pages", a z kontekstu mogło wynikać, że do niczego więcej. To są reakcje typowe dla ludzi z zaburzoną oceną własnych możliwości i umiejętności.
@Kwik
dżumę najlepiej zwalczać cholerą
sekciarzy od RoR wysłać na sesje wyznawców Tcl - patrz http://openacs.org
od razu im się poprawi ;-)
No fascynujące.
Teraz powinniśmy ustalić, czy pythoniarze to prawaki, a kolejarze – lewaki, czy odwrotnie;-)
Chociaż wśród geeków o przyzwoitego prawaka ciężko...
Przypomniało mi się, że jednak z pythonem obcuję na codzień: w programie do projektowania i modyfikacji fontów i w Adobe, które mając kilka własnych mocnych języków skryptowych niektóre mission critical czynności powierzyło jednak pythonowi.
Kwiku, "panowanie" weszło mi w krwiobieg na dwóch moich ulubionych blogach. Możesz to traktować jako odruch Pawłowa.
Poprawię się...
@ Sergiusz - chyba nie ma już wyznawców Tcl. Dziesięć lat temu może można się było od biedy podniecić: "Recruiting was performed nationally, with four tiers of hiring, ranging in salary from $80,000 to $150,000 annually. Potential recruits where required to pass a series of programming tests in the Tcl Programming Language." (ArsDigita). A potem pierdyknęło i stąd ten OpenACS.
@ merlot - Michael Geary, jedyny geek o znanych mi poglądach politycznych jest akurat bardzo przyzwoitym prawakiem, bo chciał Rona Paula na prezydenta.
kwik, ciekawe, ze piszesz "ludziach z zaburzona ocena wlasnych mozliwosci i umiejetnosci".
infoworld (a wiec dosc mainstreamowe czasopismo) jakis czas temu opublikowal artykul o tytule "True
believers - biggest cults in tech". Ruby, sure enought, znalazl sie na miejscu drugim. Nasz przyjaciel
Fernandez posluzyl za ilustracje z takimi smakowitymi cytatami jak:
"From the beginning we've taken a page from Apple playbook and concentrated on being superior," adds
Fernandez. "We're not afraid to show off and look more polished than everyone else."
Tutaj nalezy wprowadzic nieco kontekstu i historii. Obie Fernandez znalazl sie w epicentrum uwagi internetowej jeszcze w 2005 roku, choc niekoniecznie w roli "being superior". Zadebiutowal nie byle gdzie, bo na samym BileBlogu Haniego: http://www.bileblog.org/2005/06/thoughtworkability/
"Obie Fernandez (a thoughtworker) posted a blog entry saying how great it is to get back to ruby after his day job, where it took him 2 days configuring jsp reloading in tomcat, and a week to add one (seemingly trivial) feature. Thoughtworks is indeed quite lucky to have customers that are so incompetent and undiscerning that wasting two days on configuring one of the most standard configurations these days in my-first-webapp-land seems reasonable and to be expected. Granted, he might have been exagerating (I hope he was), but that this kind of exageration is one he did in public is telling in and of itself."
Gwoli wyjasnienia: Thoughtwork to firma consultingowa (jedna z durniejszych i bardziej widocznych), ktora zajmuje sie glownie tzw body leasing - sprzedaje czas swoich wspanialych konsultantow.
Od tego wymarzonego debiutu, Inzynier Fernandez (bede go tak tytulowal, choc zadnego uniwerku ten pan nie zaliczyl, jest na to za dobry) zajmowal sie glownie: pisaniem ksiazek, pisaniem bloga, organizowaniem konferencji i chalturzeniem jakichs stronek htmlowych. W czasach przedinternetowych w IT bylo znane takie powiedzenie: "Ten kto nie umie programowac, uczy innych jak programowac, ten kto do tego nie umie uczyc - pisze ksiazki o programowaniu." W innych dziedzinach to powiedzenie nie musi sie sprawdzic, ale w IT - zdecydowanie. Od czasu upowszechnienia sie Internetu, bariera wejsciowa do tego jarmarku proznosci znacznie sie obnizyla, w sam raz zeby pisaniem ksiazek zajeli sie tacy jak Inzynier Fernandez.
Fernandez w swoim wpisie wymienia jeszcze jednego rubyste - Jeremiego McAnally. To tez wspanialy egzemplarz tego samego gatunku. Z jego resume wynika, ze ma BA z Preaching (nie zartuje, "2008 expected") z Mickey Mouse University i do tego ze dwa lata doswiadczenia w dlubaniu stronek htmlowych. A teraz uwaga: ten pan (z takim takim doswiadczeniem i wyksztalceniem) zdazyl napisac dwie(!) ksiazki o Rubym. Wyglada na to, ze jest przecietnie 3 ksiazki o Rubym na 2 "programistow" RoR.
@ Cyncynat - dzięki za linki, pozwolę sobie uzdatnić je do łatwej konsumpcji:
The BileBlog (If you have nothing bad to say, say nothing).
True believers: The biggest cults in tech.
Powiedzonko "Kto sam nie umie uczy innych ..." jest stare jak świat, na pewno już Sumerowie je znali. Mogę tylko dodać: a kto nie umie pisać książek, pisze bloga.
ps. Nie wierzę, że można nazywać się McAnally, ale jeszcze sprawdzę:)
No można, o dziwo.
Top Hitter 2008, mnóstwo odnośników w necie...
kwik, do tego ten pan mieszka na 120 S Gay Street (naprawde) i ma BA z Preaching. Zdarza sie.
btw, tak oto wrocilismy do podstawowego tematu notki: o pisaniu ksiazek na podstawie marnych kwalifikacji.
(sorry za literowki w przed-poprzednim komencie)
Cyncynacie, to on jest realny ten mnich?
Byłem pewien, że jest to alegoria, w umyśle kwika powstała. Na potrzeby tej rozmowy.
Jeżeli jest realny, to jego kwalifikacje nie są marne.
Są pełne.
Prześlij komentarz