Nawet jeśli los mnie dotkliwie doświadczał, to zawsze porcjami w granicach moich aktualnych możliwości, nigdy lawiną nieszczęść od czego można tylko zwariować (jak Hiob). Nawet jeśli bywałem przewlekle niezadowolony z siebie, to nigdy aż tak bardzo żeby się powiesić, popaść w alkoholizm albo poddać wieloletniej psychoanalizie. Najwyżej lekka depresja. Miałem więc szansę stopniowo mądrzeć. A może po prostu jestem gruboskórnym chamem. Ale nawet jeśli, to przecież też nie z wyboru. Genetyczne uwarunkowania albo zasługa tych, którzy mnie uczyli i wychowywali.
Wracając do dziełka Berezowa, najbardziej żachnąłem się przy haśle (przytaczam w całości, wytłuszczenie moje): Growth hormones (rBST) Some cartons of milk contain the label “rBST-free”, which means that cows were not injected with a hormone called recombinant bovine somatotropin that causes them to produce more milk. Because you’re not a cow, the hormone does not affect you.
Żachnąłem się, bo choć trochę kiedyś liznąłem fizjologii zwierząt, to akurat nie wiem czy rekombinowana bydlęca somatotropina działa na ludzi czy nie, na pewno nie jest to oczywiste. Np. insulina zwierzęca działa, dopóki nie zrobiono rekombinowanej, podobnej do ludzkiej, produkowanej w drożdżach czy bakteriach używano naturalnej zwierzęcej, zapewne z trzustek bydlęcych, problemem zdaje się nie było to, że nie działała, tylko że — jak wiele obcych białek — może uczulać, szczególnie podawana dożylnie. Gdy pijemy mleko od krów traktowanych białkowym hormonem wzrostu rzecz jasna strawimy ten hormon tak samo jak każde inne białko, jeśli w ogóle jest w mleku (dla porządku dodam, że są też białka niestrawne, np. priony albo zwykła keratyna). Doustnie przyjęty hormon białkowy nie będzie więc działać, zupełnie niezależnie od tego, że faktycznie nie jesteśmy krowami. Teraz sprawdziłem, rekombinowany bydlęcy hormon wzrostu podobno rzeczywiście nie działa na ludzi. Ale autor zbyt mocno ściął zakręt, nie można z góry zakładać, że zwierzęcy hormon nie może działać na ludzi, ludzie przecież też zwierzęta.
Drugie co mnie uderzyło to brak czegokolwiek wprost o globalnym ociepleniu. Berezow sensownie i krytycznie ocenia alternatywne źródła energii, ale generalnie chowa głowę w piasek. Uczciwiej byłoby np. napisać, że każdy staje w końcu przed swoją ścianą i nie potrafi albo nie chce ocenić — pseudonauka czy nie. Albo nawet napisać coś bez sensu. Obawiam się najgorszego i najprostszego, choć globalne antropogeniczne ocieplenie jest niestety brutalnym faktem, to tak już obrosło pseudonauką, że złym ludziom nigdy nie zabraknie pretekstów żeby je nadal cynicznie i skutecznie ignorować. Problem stał się już zbyt poważny, żeby szczerze o nim mówić, można tylko uprawiać politykę. Choćby strusią.
No dobra, przyznaję że też kiedyś dałem się nabrać filmowi o Brockovich, choć miałem wcześniej kontakt z różnymi związkami chromu i jakoś nic mi się nie stało. Ale to było naście lat temu. Poza tym warto dać się oszukać żeby poznać mechanizm. Byle nie za często.
20 komentarzy:
@kwik
No tak, zaiste wtopka. Tysiące (jeżeli nie miliony) substancji rośliny i zwierzęta, nie mówiąc o bakteriach i innych, wytworzyły dla swego użytku, a człowiek zaharapcił na dobre i złe. A to, że nie dla niego akurat - marny argument (no, chyba że podejdziemy biblijnie).
Inna wtopka - pod hasłem CORRELATION (podkreslenie w italikach autora).
"[...] but correlation certainly implies causation."
Akurat hasło Correlation and causation, fundamentalne dla omawianej problematyki, wygląda na staranniej niż inne opracowane. Więc trudniej tam o wtopkę, wszystko powinno być zgodnie z planem. I chyba kilka osób uważnie je przeczytało (autor wymienia z nazwisk pięć, dziękując za "invaluable help with the preparation of the manuscript").
Po polsku też jest kłopot z (jeszcze większą) wieloznacznością wskazywania, jedno ze znaczeń (trzecie w słowniku PWN):
3. wskazywać «świadczyć o czymś»
będzie oczywiście mylące i niebezpieczne (nie tylko w rozumieniu biomedycznym ale i potocznym) jeśli tylko zapomnimy, że można poświadczyć nieprawdę. Chyba najbliżej pożądanego sensu jest piąte w słowniku PWN:
5. «dać wskazówki, poinformować o czymś».
Brakuje tylko adnotacji, że wskazówki mogą prowadzić na manowce, informacja może być błędna.
Berezow w haśle Correlation and causation odsyła do Hilla z 1965: The Environment and Disease: Association or Causation?. Warto zauważyć, że Hill używa association a nie correlation. Będę to musiał przeczytać, to chyba było tzw. za przeproszeniem "wystąpienie ustne" więc powinno się łatwo czytać.
Link do tej publikacji w Piśmiennictwie się urywa. Zresztą nie tylko ten, więc może Adobe InDesign CC 2017 (w którym tekst składano) popsuł niektóre długie linki przenosząc wyrazy także w ich ciele, nie tylko w wyglądzie. Muszę to jeszcze sprawdzić w innych czytnikach PDF.
Przeczytałem hasło "Correlation and causation" i on najwyraźniej ma na myśli, że żeby było causation to musi być też correlation. Ma stuprocentową rację, ale można to było lepiej sformułować.
Przeczytałem też hasło "Toilets", gdzie autor twierdził że się zapychają, bo rząd ograniczył ilość wody na spłukanie. To akurat nie jest prawdziwa przyczyna - w Europie przy zbliżonej ilości wody toaleta zapycha się tylko w wyjątkowych przypadkach. Prawdziwą przyczyną jest zbyt mała średnica rury odpływowej (akurat nie tak dawno byłem w Meksyku, gdzie mają ten sam standard i sam widziałem jak to działa). W paru innych hasłach też można dyskutować.
@cmos
To, że przyczynowość nie ma nic wspólnego ze skorelowaniem, wynika z tego, że korelacja jest numerycznym wskaźnikiem zależności między dwiema wielkościami. Jest to wskaźnik symetryczny, rho(X,Y)=rho(Y,X). Więc, gdyby X pyło przyczyną Y, to Y równocześnie byłoby przyczyną X.
Tak więc, jakkolwiek nażarcie się śliwkami w sobotę powoduje sraczkę w niedzielę, to sraczka w niedzielę nie implikuje obżarstwa śliwkami w sobote.
Poza tym, korelacja ujmuje liniowy (dokładniej: afiniczny) charakter zalezności. Jak Y=aX+b, korelacja 100%, to Y i X^2 już są kiepsko skorelowane.
Taka np. jest relacja między stopniami Celsjusza i Fahrenheita: F=4.5*C+32. Nikt w miarę rozsądny nie będzie twierdził, że stopnie Celsjusza implikują (w sensie powodują) stopnie Fahrenheita.
@kwik
Ów wpisik na temat korelacji (na większości rzeczy tam wpisancyh nie całkiem się znam, ale na tym - raczej tak) jest typu "zgrubnego". Tak się toto dydaktycznie robi: najpierw opis własnemi słowami, używając języka potocznego, często barwnego, potem (jak instruktor/tekst porządni), następuje formalizacja, uściślenie.
W praktyce - pierwsza część chwyta, druga - jak nawet na potrzeby testów - się rozmywa, a z czasem zanika.
Nierozumienie korelacji jest notoryczzne. Jakoś toto jest skorelowane z profilem zawodowym. Np., biorąc pod lupę trzy specjalności - inżynieria, science, nauki spoleczne - bez trudno zgadniesz i zrankujesz w/w poziom.
@cmos
Jesczze o spłukiwaniu toalet.
Skąd ów autor wytrzasną 1.6 galona na spłukiwanie.
Na więksozosci toalet widnieje "dana" - 1 gpf. Wygląda toto na jednostkę fizyczną. I nią jest - "1 gallon per flush".
I zapewniam - wystarcza. Toalety zapychajas się wtedy, i tylko wtedy, gdy się wrzuca do nich rzeczy nieodpowiednie (oszczędzę przykładów). Przy standradowym używaniu (oszczędzę wyjaśniania) nie zapychają się.
Wyjątki - nadużywanie przez wielką populację w stanie wyjątkowym zmuszoną do korzystanei z ograniczonej liczby toalet, przy ograniczoym uzupełnianiu wody w zbiorniku.
Od korelacji do gówien w trzy okrążenia. Za wszystko inne zapłacisz kartą mastercard.
@ cmos - to chyba faktycznie błędna interpretacja jakiegoś realnego problemu. Wg Googla 1,6 galona to aż ponad 7 litrów, więc chyba niebezpodstawnie sądzę, że zwykle da się tym spłukać. Z problemem zetknąłem się chyba tylko raz i już nawet nie pamiętam o co chodziło i jak go rozwiązałem, na pewno nie działo się to w USA. Pamiętam też entuzjastyczny opis (dużo większego ode mnie) Clarksona, który bardzo chwalił austriackie toalety, w których wg niego da się spłukać wszystko. Wydaje mi się, że atak paniki pojawia się wraz z niepokojąco podnoszącym się lustrem wody w kiblu, problem niedostatecznej pojemności rezerwuaru łatwo rozwiązać przy pomocy plastikowego wiaderka. Podejrzewam też, że można bez trudu kupić na ebayu nieprzepisowo duży rezerwuar, nie powinno być to dużo trudniejsze niż zakup pistoletu maszynowego (wraz z amunicją).
Prawie wszystko można lepiej sformułować i sam też mam krytyczne uwagi do kilku haseł. Np. codziennie czyszczę uszy patyczkami (z watą), lubię też (ot tak sobie) chodzić boso (choć dziadek dorabiał naprawianiem butów). Podoba mi się zwięzły i nonszalancki styl autora, większość tych bredni nie zasługuje na wnikliwą analizę, strata czasu. Niestety, gdy się próbuje skwitować coś jednym celnym zdaniem to trzeba starannie celować i bezbłędnie trafić, inaczej efekt żałosny.
@ tichy - co kto i dlaczego rozumie jak rozumie przestało mnie już dawno podniecać, wg mnie - jak już wspomniałem - rozsądniejsze było używanie association zamiast correlation. Najwyrażniej chcesz używać correlation w mocno oryginalnym znaczeniu, niestety słowa żyją swoim życiem i nikt nie ma patentu na ich jedyne słuszne znaczenie. Zwykle wygrywa to co najczęściej używane, nawet jeśli znaczenie zaczyna przeczyć swojej etymologii. A im coś mądrzej brzmi tym chętniej jest nadużywane, dopóki się nie znudzi. Problem w tym, że walka z wiatrakami jest jałowa, trzeby wypracować jakąś skuteczniejszą taktykę i strategię. Przeczytaj proszę zlinkowane powyżej The Environment and Disease: Association or Causation? nie powinieneś być rozczarowany.
O amerykańskim problemie ze spłukiwaniem dowiedziałem się dopiero od Berezowa, zainteresowanych odsyłam więc do hasła w Wikipedii: https://en.wikipedia.org/wiki/Low-flush_toilet.
@ Michał Babilas - taki jest (mniej więcej) dystans patosu od kompostu.
@Kwik
O tak, ów polecany "address" świetnie powiedziany (napisany przynajmniej).
Ale, co do uzusu. Ja wzruszam ramionami na to, co zwykły szary człowiek mówi i twierdzi. Ale, jak kto podlega pewnym kryterium (np. student lub naukowiec) lub kto wykazuje pretensję do mądrości - to i reaguję (choć też nie zawsze).
Zatem, takowy nie powinien mieszac związku (asocjacji) z korelacją (a propos, wszystko ze wszystkim jest skorelowane, nawet jak ρ=0, to też). A już absolutnie ani jednego, ani drugiego z przyczynowością, choć ustalenie tej często jest celem.
Ów gość Berezow należy do tych ostatnich. Pierwszy przejaw pretensji - to wstawienie sobie "Ph.D." zaraz przy przedstawieniu się jako autor. Dla przykładu - ludzie, którzy mają autorytet w pewnej dziedzinie tak się nie przedstawiają. Na ogół, oczywiście.
Ale Ph.D. ma, więc czemu nie?
No, to dłuższa historia.
Wiećej jest haseł, w których B. sobie nie radzi, produkując "junk comment", o ironio! Ot, np., "wind power" (jak widzisz dlaczego, to zobaczysz i więcej).
Takich zestawień jak Little Black Book są w Internecie dziesiątki. Może nie od A do Z, ale sporo haseł widziałam wcześniej. Natomiast jak na taką małą publikację imponująco długa jest lista źródeł. Zajrzałam pod What Separates Science from Non-science?. Artykuł Alexa Berezowa opublikowany na portalu www.realclearscience.com, którego Berezow jest redaktorem naczelnym. Real, clear science, ale tytuły artykułów jakieś takie tabloidowe. Na Quora napisano, że jest to agregator niusów naukowych. Jeśli tak, to chyba dobrze byłoby dla wiarygodności portalu, gdyby czytelników nie atakowały reklamy typu "Legal Steroid Turning Men Into Beasts Even Without Exercise For Only £3.58".
@ tichy - a co konkretnie spod hasła wind power kwestionujesz? Dla mnie oddaje ono istotę problemu.
@ kuzynka.edyta - pomysł chyba polega na tym, żeby docierać do szerokich mas z taką samą łatwością jak promotorzy soku z buraka na raka czy ekologicznej żywności niezawierającej żadnych substancji chemicznych. Stąd uproszczenie przekazu, trywializacja problemów, tabloidowe tytuły (a nawet ozdabianie się PhD, jak sądzę). Pomysł jest zasadniczo słuszny, inaczej to "preaching to the choir", a przecież nie warto uświadamiać świadomych. Żeby dotrzeć do niezorientowanych i zdezorientowanych trzeba to robić na ich poziomie, inaczej się nie da. Bezkompromisowo, na własnych warunkach można najwyżej założyć malutką sektę.
Z reklam jest kasa, więc może taki uszczerbek na wiarygodności się mimo wszystko opłaca. Reklamy są przynajmniej od sasa do lasa, a wiarygodność najłatwiej osłabić przez związanie się z jakimś dużym sponsorem typu Philip Morris.
@kwik
Każde dostatecznei ważkie zagadnienie szybko obrasta w reakcje za i przeciw, i to normalne, i starożytne. Stąd jeszcze daleko do "science", w tym "junk science". Poniekąd ta szlachetna dziedzina (gdy uprawiana serio) trywializuje się. Takoż i walka z nią, równie szlachetna - budzi śmieszność, a choć ociera się o nią.
"Preaching to the choir" - czyż ów pdfik Berezowa nie jest właśnie tym?
Jeszcze, pokrótce, o "Ph.D". W samej Ameryce powstaje ponad 50 tysięcy doktoratów rocznie (z tego circa 80% w dziedzinach STEM, tak jak doktorat Berezowa - z mikrobiologii). Trzy główne systemy, zatrudniające Ph.D's - i po to delikwenci wybierają tę drogę przez mękę - to tzw. akademia, tzw. przemysł, i tzw. rząd.
Stąd, pytanie, czy wybranie (jeżeli w ogóle) kariery "science writer" - to spełnianie wymarzonej misji, czy też efekt nie załapania się do w/w?
https://www.nsf.gov/statistics/2016/nsf16300/digest/nsf16300.pdf
@ tichy - zdrowie jest najważniejsze i większość hasełek jakoś tego dotyczy. Tu nie ma sporu, wszyscy są za. Niestety ludziom brak podstawowej wiedzy o tym jak działa organizm i jak go naprawić gdy się zepsuje. Co gorsza tego drugiego nauka też jeszcze nie zawsze potrafi, z wieloma chorobami sobie co prawda już jakoś radzi, ale jest generalnie bezradna np. wobec zaburzeń psychicznych, nałogów czy chorób wynikających ze starości. Naprawdę jest ciągle mnóstwo miejsca dla bredni podpartych wątpliwymi autorytetami i jeszcze długo tak będzie. Tym bardziej więc przykre, że nadal te brednie uparcie wciskają się tam, gdzie teoretycznie już nie powinny, tam gdzie od dawna nie ma kontrowersji albo nawet nigdy nie było. Pewnie jak zwykle w trudno zrozumiałych przypadkach chodzi o jakieś defekty ludzkiej natury albo pieniądze.
Nie, to nie jest "preaching to the choir", wręcz przeciwnie, autor chyba stara się każdego czymś zirytować. Mnie np. wkurza bagatelizowaniem problemów na zasadzie "jest dużo większy problem" - hasło plastik: plastikowe torby nie problem, porzucone sieci problem. Jedno rzeczywiście bardzo nieznacznie dodaje się do drugiego, ale sieci rybackie nie wiszą na drzewach, a plastikowe torby tak. Podobają mi się za to hasła nikotyna, epapierosy, DSM-5 i Three-parent IVF. Przy okazji, porównanie wymiany mitochondriów do wymiany świecy w samochodzie jest mocno ryzykowne, ale że stokroć większą manipulacją jest robienie trzeciego rodzica z dawczyni oocytu z mitochondriami, to rozgrzeszam.
Do zostania dziennikarzem na pewno nie jest potrzebny doktorat z mikrobiologii ani żaden inny. Gdy już się tyle lat trudził i sam albo wydawca uważa że na niektórych czytelnikach PhD robi wrażenie to zawsze jakiś pożytek. Mnie tam wszystko jedno. Tak samo jest mi wszystko jedno czy ktoś się nie załapał czy zmienił zdanie, co mnie to obchodzi.
@kwik
Niestety, po tych wszystkich uwagach, dochodzę do wniosku, że ta "little black book" czyni więcej szkody niż pożytku.
W myśl zasady - "Panie Boże, chroń nas od przyjaciół, bo z wrogami poradzimy sobie sami.
Zobaczymy. Moim zdaniem na pewno nie więcej szkody niż np. bezstronne BBC uparcie przedstawiające także inne punkty widzenia, nawet jeśli nie ma o czym mówić.
Zabawne powiedzonko.
Rzecz (bad science) jest w sumie nienowa, zmienia się tylko jej - z angielska mówiąc - impact factor. Dawniej funkcjonowało kryterium druku: to, co było opublikowane było, według najlepszych ówczesnych standardów, prawdą (albo przynajmniej najlepszą jej aproksymacją); to, co funkcjonowało w obiegu niedrukowanym (“babcia słyszała od swojej kuzynki”, “ludzie mówią, że”, “jak powszechnie wiadomo”), było czymś w rodzaju mądrości ludowej - powtarzano to, ale nie oczekiwano dowodów czy potwierdzeń ze strony oficjalnej nauki.
Z nadejściem internetu znikło to naturalne rozróżnienie, bo każdy może opublikować wszystko: antyszczepionkowcy, towarzystwa płaskiej Ziemi, denialiści klimatyczni, kasjopejanie małżeństwa Jadczyków, leczący raka podchlorynem, lewatywami z kawy i pestkami brzoskwiń oraz wszelcy inni wariaci, szalbierze i nawiedzeni, którzy dla zysku albo sławy usiłują nawrócić, uleczyć czy uszczęśliwić ludzkość. I w zasadzie każdy może znaleźć w internecie dokładnie to, czego szuka, nie wychodząc w ogóle poza swój szczelny bąbelek sieciowy, a jedynie utwierdzając się w wierze, bez względu na to, w jaki czajniczek akurat wierzy.
Nadpodaż Szymonów Słupników jest rzeczą smutną, zwłaszcza że dawno zabrakło już dla nich słupów. Ci, którzy głoszą rychłe nadejście wieków ciemnych, są w błędzie: one już nadeszły. I żeby nie kończyć tak smutno: optymizmem napawają rzeczy proste - dojrzewają bakłażany i pomidory, z bazylii wciąż można zrobić smaczne pesto, a poranna kawa w ogrodzie smakuje jak nigdy, czyli jak zawsze.
@ Michał Babilas - dzięki upowszechnieniu druku każdy mógł zacząć czytać, teraz każdy może publikować. Przeżyjemy i ten kryzys, bo nie ma innego wyjścia. Producenci fake news i junk science robią niechcący kawał dobrej roboty, swoim rozmachem zmuszają wreszcie do poszukiwania radykalnych rozwiązań.
Niekontrolowana nadpodaż Szymonów Słupników nikomu by nie zaszkodziła gdyby nie zadziwiająco silny popyt na ich - z reguły łatwiejszy od prawdy - przekaz. Ludzie są podobnie bezkrytyczni jak zawsze byli, kilkanaście lat nauki w szkołach niewiele zmieniło, powszechna edukacja jest fikcją. Ale przecież zawsze była. Kiedyś na siłę przepychano przynajmniej do szóstej klasy, dziś tak się pcha każdego aż do matury. Efekt podobny, szkoła każdego nauczy w końcu czytać i pisać, ale to za mało.
Dopóki szkoła tradycyjnie będzie się opierać na niedyskutowalnym autorytecie marnego nauczyciela i gównianego podręcznika, to popyt na brednie nie zmaleje. Dlaczego miałby. Nie wiem co z tym zrobić. Może zacząć od bardzo dobrych podręczników i niezłych nauczycieli, gotowych ciągle się uczyć i na własnym przykładzie pokazujących, że jednak można i warto.
Prześlij komentarz